trzecizakonfsspx.blogspot.com jest stroną Trzeciego Zakonu Bractwa Kapłańskiego świętego Piusa X w Polsce.
Znajdują się na niej najważniejsze informacje z życia naszej Duchowej Rodziny, intencje modlitewne oraz listy Duchowego Ojca, rozważania, biuletyny i wykłady. Intencje modlitewne obowiązują od każdego pierwszego dnia miesiąca.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

tr. Tomasz (Juliusz Łysiak)


Sprawa świętości w twórczości literackiej, 

w działalności publicystycznej i w życiu Zofii Kossak


W lecie 1914r. Zofia Kossak przyjechała na wakacje ze studiów malarskich w Szwajcarii, na które z powodu wybuchu wojny światowej miała już nigdy nie powrócić. Zresztą już rok wcześniej po kilkumiesięcznym pobycie w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych sama stwierdziła że „artystki” z niej nigdy nie będzie: Z Warszawy wróciłam przed dwoma tygodniami, mając „sztuki” wyżej uszu, a właściwie nie sztuki, ale samej zażydowszczonej szkoły, kolegów chuliganów okropnie kudłatych, koleżanek o przedziwnych obyczajach i całego tego milieu. Nigdy nie będzie ze mnie artystki, bo uczyć się trzeba, a w Warszawie, Paryżu czy Monachium „bohema” jest jednakowa.
W Szwajcarii także często uciekała od kartonów, sztalug i palety na wykłady z filozofii i historii, między innymi francuskiego katolickiego publicysty i pisarza Georgesa Goyau.
Dotychczas mój stosunek do wiary był czysto uczuciowy, jak to zresztą często bywa i dzisiaj u wielu ludzi. (…) Wtedy po raz pierwszy owionął mnie wielki dech chrześcijaństwa rzeczywistego. Zobaczyłam, że wiara to nie tylko majowe nabożeństwa lub złota legenda, ale najdoskonalszy system filozoficzny jaki kiedykolwiek wydał świat. Że nie tylko zapewnia zbawienie duszy, ale jest potężna siła żywotną, siłą realną, zdolną przeobrazić świat w królestwo Boże. Zofia Kossak miała już wtedy prawie 26 lat i niebawem wyszła za Stefana Szczuckiego, porzucając karierę utalentowanej artystki, wnuczki Juliusza i bratanicy Wojciecha Kossaków na rzecz statecznej żony i matki u boku administratora klucza folwarków na Wołyniu.
Los, życie i „fortuna” zadecydowały jednak inaczej:
Zofia zmarła w 9 kwietnia 1968r. Rok wcześniej na wiosnę ukończyła i przekazała Zleceniodawcy swe ostatnie skończone dzieło: „Sługa Niepokalanej”. W 1965r. o. Gwardian zakonu franciszkanów z Niepokalanowa zwrócił się z prośbą – zleceniem aby napisała jakiś utwór literacki o Maksymilianie Kolbe, którego beatyfikacja właśnie się zbliżała. Zofia dwa lata później niż św. Maksymilian była przez osiem miesięcy w obozie w Birkenau i z pewnością nie chciała wracać do tego okresu. Ale z drugiej strony nie mogła przecież odmówić prośbie współbraci Maksymiliana z Niepokalanowa. Wybrała formę dramatu. (Był to jej drugi utwór literacki w tym gatunku, bo w czasie okupacji w Warszawie napisała już sztukę: Gość Oczekiwany.) Z okresu trochę ponad roku poświęconego na pisanie tej sztuki około pół roku przypada na dokonywanie większych i mniejszych zmian w tekście na żądanie zleceniodawców. Utwór został napisany w dwu wersjach: - sztuka sceniczna i słuchowisko. Niestety, Słuchowisko zostało raz wykonane i odtworzone już po śmierci Autorki na uroczystym zebraniu Penklubu na jej cześć, natomiast zasadnicza wersja – sztuka sceniczna nigdy nie było opublikowana, ani też wystawiana. Istnieje myślę, że mniej niż dziesięć osób, które ten tekst czytały. Ja czytałem jedynie dość szerokie, kilkustronicowe opracowanie dotyczące tego ostatniego skończonego dzieła wielkiej literatki.
A sprawa jest bardzo ciekawa, gdyż wydaje się, że na rok przed swą śmiercią Zofia zmuszona była przedefiniować swe wyrażane przez całe życie poglądy na świętość. Już po ostatecznym zakończeniu tego dziełka, w sierpniu 67r. Zofia na zaproszenie kombatantów z Kanady wzięła udział w podniosłej uroczystości pierwszej Mszy św. przy ścianie śmierci i poświęcenia sztandaru w Oświęcimiu. Razem z Franciszkiem Gajowniczkiem była matką chrzestną sztandaru. Podczas tej uroczystości zasłabła, niektórzy wręcz mówią, że zemdlała. Wróciła wraz z mężem i synem do domu w Górkach. Później już było tylko gorzej, i po kilku miesiącach zmarła.
Ale przecież nie zapominajmy, że już w pierwszym jej wielkim dziele- Pożodze zagadnienie świętości kilka razy się pojawia. Na przykład: przy okazji opisania bestialskiego bolszewickiego mordu na dwu kobietach: staruszce matce i córce - wnuczkach hetmana Chodkiewicza, napisała: Ludzie krótkiego wzroku, małej wiary mówią w takich razach; „Gdzież jest Bóg i sprawiedliwość, skoro takie jednostki, w taki sposób giną?” A któż mniej zasługiwał na mękę, jak Chrystus? Idea Baranka Niewinnego jest jak świat stara i światu niezbędna. Wielkiej zasługi trzeba, aby być wybranym do godnego owej idei męczeństwa. Któż zdoła określić, ilu ludzi z ofiar czerezwyczajek zginęło jako po prostu ofiary mordu, a ilu jako męczennicy i święci? Kto miał dość siły, by zagłuszyć w sobie strach, wstręt, nienawiść i w ostatniej chwili przebaczyć wrogom, przyjąć straszliwą wolę Nieba i ofiarować ją Bogu? Niewątpliwie dusze one, które do tego czynu były zdolne, oczyściły się przezeń ze wszelkiej ludzkiej słabości, przepaliły, co tylko było w nich ziemskiego, i uleciały niby duchy jasne. A dziś, gdy tyle zła w około na ziemi, trzeba bardzo, aby z nich uleciał taki rój duchów świetlistych i na Bożej szali zrównoważył ciężar ludzkich win i zbrodni.
Tak było na końcu i na początku jej świadomej i przemyślanej niewątpliwie koncepcji świętości. Natomiast przez niemal cały okres najbardziej płodnej działalności literackiej i publicystycznej jej koncepcja świętości była nieco inna. W latach 30 na prelekcji wygłoszonej na KUL stwierdziła: „Przywykliśmy uważać świętość za pewną anormalność może nawet chorobliwą, za nieprawdopodobny wyskok. Jesteśmy tak konsekwentnie nastawieni, że o świętości prawie wstydzimy się mówić. A przecież choć tak wielka, sprowadza się ona do rzeczy prostej: miłości Boga i ludzi tak mocno, by to uczucie odbijało swoje piętno na każdej myśli, słowie i czynie. Nic więcej... Nic więcej.”
W zachowanym z połowy lat 60 liście Zofia Kossak wyznała: Według mego mniemania, osiągnięcia mam następujące: Praca w konspiracji i przebycie Oświęcimia; Z tego ostatniego wyszłam w najgorszej formie fizycznej, ale najlepszej duchowej. Dlaczego to jest takie ważne dla sprawy koncepcji świętości wg Zofii. Bo także pobyt w Birkenau, przeniesienie na Pawiak, skazanie na karę śmierci, wyjście z Pawiaka, udział w Powstaniu Warszawskim i zaraz potem napisane „sprawozdanie” z Obozu Zagłady – dzieła Z Otchłani, wpisuje się dokładnie w tą właśnie koncepcję świętości. Nie dana więc była Zofii Kossak łaska: Dulce, decorum est pro patria Mori,- nie była męczennicą. Tak jak wyznawała przez całe niemal życie, świętość była dla niej rzeczą prostą – robić swoje, tam gdzie ją aktualne Bóg postawił, zgadzać się z wolą bożą i mówić zawsze tylko: Tak – tak, Nie – nie. Zawsze, ale właśnie w chwilach najtrudniejszych, wtedy właśnie gdy waży się los nasz i losy naszych najbliższych, właśnie w okresie okupacji w Warszawie, właśnie w obozie Birkenau, a także wtedy gdy komuna chciała 22 lipca obchodzić Tysiąclecie Chrztu Polski w `66 roku.
W `38r. Zofia ukończyła przeznaczoną do druku w odcinkach w Gazecie Polskiej powieść Suknia Dejaniry (do wrzenia `39 ukazało się kilka początkowych odcinków). Jest to opowieść o polskim świętym Aleksym z XVII w, magnacie Kazimierzu Korsaku, postaci jak najbardziej autentycznej, historycznej, który w wyniku splotu wydarzeń po Smoleńskiej kampanii Władysława IV zostaje postrzelony przez bratanka i jako zabity pozostawiony w lesie. Odnaleziony, odratowany i wyleczony przez ruską babę, po kilku latach powraca do swego majątku. Tu nie rozpoznany staje się chłopem pańszczyźnianym. Morderca- bratanek w tym czasie staje mężem jego narzeczonej i właścicielem majątku. Kazimierz musi żyć i patrzeć na niemal hulaszcze życie swego mordercy. W majątku tym żyje i pracuje około 10 lat, zmuszają go nawet ożenić się z wiejską babą, starszą wdową, przypada mu los najbiedniejszego chłopa, zmuszonego wykonywać nieraz głupie i bezmyślne rozkazy swego własnego rządcy. W wyniku jednego z takich rozkazów zamarza nad stawem. Umierający, wzywa do siebie kapelana, jezuitę, ks. Dominika Podolca bliskiego znajomego Ojca Andrzeja Boboli i spowiada się przed tym kapłanem. Dworski kapelan rozpoznaje go jako swego byłego wychowanka i spowiedź Kazimierza spisuje. Łaciński manuskrypt wysyła miejscowemu biskupowi do Grodna. Niestety, biskup bojąc się skandalu, ukrywa manuskrypt i sprawa pozostaje w ukryciu przez 200 lat do XIX w, wtedy wydobywa ją na świat polski szperacz archiwów i publikuje w naukowym periodyku. Wtedy także nie spotyka się z szerszym zainteresowaniem. Dopiero pod koniec lat 20 XX w. trafia do rąk naszej Autorki i od razu budzi jej żywe zainteresowanie. W przedmowie do wydania książkowego z `48r. Zofia napisała: Świętość z natury swej odmienna jest od zwyczajności, a przeto razi. Świętość bywa często skandalem, zgorszeniem dla ludzi „trzeźwo myślących”.
Ale tak jest jedynie ze sprawą publikacji relacji o życiu Kazimierza Korsaka. Bo sam tekst książki, historia opowiedziana przez Zofię Kossak jawi się całkiem inaczej. Wprawdzie na początku powieści już jako dojrzały młodzieniec ma okazję na swym dworze oglądać przedstawienie o św. Aleksym, w tym samym okresie w roku 1633 poznaje też osobiście o. Andrzeja Bobolę, ale wydarzenia te wtedy nie robię na nim jakiegoś większego wrażenia. Otóż wszystko w dalszym życiu jest jedynie całkiem naturalnym, prawie zwyczajnym splotem okoliczności. Ani razu Kazimierz nie przejawia żadnej inicjatywy, aby wejść w rolę św. Aleksego. Tak dzieje się od chwili uratowania Kazimierza przez tą Rusińską leśną babę, zielarkę, żonę leśnego węglarza, do którego śmierci jak się potem okazało Kazimierz walnie się przysłużył, aż do powrotu do własnego majątku pod postacią proszalnego dziada. Tam przez nikogo oprócz psów nie rozpoznany zostaje zatrudniony w roli folwarcznego parobka. Do tej pory wydawało mu się i miał ciągle nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się ujawnić swe właściwe nazwisko i stanowisko społeczne. Ale tu, gdy na drugi dzień po przyjęciu go na folwark, wspomniał zarządcy, że zamiera odejść został zakuty w dyby i dotkliwie pobity. Głównym utrudnieniem, wręcz powodem ukrywania swej prawdziwej tożsamości jest szlachecka duma i wstyd, że on magnat obity został przez własnego karbowego jak chłop pańszczyźniany. W zasadzie ta duma i wstyd są od początku powodem całego splotu okoliczności. W tym momencie, właśnie leżąc pod gąsiorem uświadamia sobie, że ujawnienie swej osoby będzie bardzo trudne i podejmuje przed Bogiem i samym sobą zobowiązanie, że pozostanie już do końca życia w roli parobka jako ofiarę, która ma być uświadomieniem społeczności szlacheckiej podziału społecznego na świat wolnych i poddanych. Potem ta chęć zwrócenia uwagi, uświadomienia, wydaje mi się coraz bardziej nierealna i przeradza się już tylko wyłącznie w świadomą ofiarę zadośćuczynienia.
Pod koniec powieści znów pojawia się postać Andrzeja Boboli, już jako świętego, bo niemal realnie ukazującego się Kazimierzowi tuż przed jego śmiercią. Jednak przez cały czas, niemal do samej śmierci Kazimierza trapią wątpliwości czy jego ofiara jest słuszna, czy jest w najmniejszym nawet stopniu skuteczna. Cały prawie więc czas, jak ten ewangeliczny młodszy syn mówi Ojcu nie, ale przecież cały czas, nawet na moment nie odkłada grabi, i wykonuje polecenie. Racja, że bardzo niechętnie, że z wielkim wysiłkiem, często wręcz z wewnętrznym buntem, Ala przecież ofiarnie pracuje!
Na początku lat `50 kopiąc kartofle i hodując kury i owce na wybrzeżu Kornwalii w Anglii kończy jedyną jej stitte biblijną powieść Przymierze, opisując postać Abrahama (wydana w 52r w Polsce). Powieści tej zarzucano, że jest niezgodna z przekazem Księgi Rodzaju. Znów wiec zgodnie z jej koncepcją świętości, to zbieg okoliczności determinuje postępowanie Abrama, a później Abrahama. Kapłan Melchizedek (jak i inni kapłani babilońscy) urasta do niemal kluczowej postaci. W ogóle kapłani babilońscy, egipscy i inni przedstawieni są jako jakiś międzynarodowy klan, klasę ludzi rzeczywiście wpływających na politykę wszystkich ówczesnych władców. Dla mnie właśnie postać kapłana Melchizedeka, kapłana wspominanego we Mszy świętej jest postacią dla której warto przeczytać tą powieść. Bo czyim kapłanem, którego z ówczesnych bożków, był wg Genesis Melchizedek, i jaki jest sens, że składa ofiarę Abramowi przywódcy niewielkiego szczepu nomadów? Postać Melchizedeka w Biblii jawiła mi się dotąd nad wyraz tajemniczo. Wszak po potopie jedynym wyznawcą Prawdziwego, jedynego Boga jest Abraham, wszyscy inni wokół są bałwochwalczymi poganami, a oczywiście religie pogańskie, jak wszystkie inne religie miały swych kapłanów. Czyżby więc pogański kapłan Melchizedek czczony był w Kościele katolickim jedynie z powodu formy, wręcz materii chleba i wina pod jaką składał swą ofiarę? Z całkowitym pominięciem komu ją składał, i z jakiego powodu?
W świetle powieści, wiele, ba prawie wszystkie decyzje Patriarchy Abrahama nie są podyktowane wyraźnym głosem Boga, ale Bóg mówi poprzez sytuacje, poprzez usta innych. Tak jak jest z wyjściem spod miasta Ur, wypędzeniem Hagar z Ismaelem, ze znakiem obrzezania i wiele, wiele innych decyzji. Bezsprzecznie natomiast Abram usłyszał głos Boga polecający mu złożyć ofiarę z Izaaka, ale takich jasnych sytuacji jest bardzo niewiele.
Bóg bezpośrednio, lub przez swego Anioła bardzo rzadko mówi do człowieka, a już zupełnie wyjątkowo do większej grupy ludzi. W czasie chrztu Pana Jezusa w Jordanie, Bóg przemówił potężnym głosem: Oto mój Syn umiłowany. Ale przecież ewangelista od razu stwierdza, że wielu ten głos poczytało, jako zwyczajny grzmot.
Ale przecież Bóg ciągle mówi do nas, stawiając nas w sytuacji, która od nas wymaga odpowiedniej decyzji dyktowanej dobrze ukształtowanym sumieniem. To właśnie jest wg Kossak w Przymierzu głos Boga. Tatarkiewicz skonstatował, że aby myśl przeszła od umysłu do umysłu potrzebny jest pewien wysiłek woli przemawiającego i słuchającego. Otóż jak kto boi się słyszeć, bo usłyszana prawda mu nie pasuje, to mówi, że nie słyszy. A jak Głos jest zbyt potężny, to mówi, że grzmi tylko. A przecież prawda prawie nigdy nam nie pasuje. Wolimy słuchać utopijnych bajek. Prawda najczęściej nas boli, dziś wynaleziono więc wyrażenie, że prawda jest mową nienawiści. I oczywiście, że jest mową nienawiści, prawda z natury swej nienawidzi kłamliwych, miłych bajeczek, ba prawda te bajeczki bezlitośnie morduje, jest więc nie tylko mową nienawiści, jest mordercą i to zuchwałym jawnym mordercą, zabijającym cukrowane, utopijne bajeczki na oczach tłumów w jasny, słoneczny dzień!
Mówiąc o zagadnieniu świętości nie sposób pominąć książkę Z Otchłani. W książce tej oczywiście nie sposób znaleźć jakichkolwiek odniesień do świętości. Kossak wyznawała Augustyńską definicję zła jako brak dobra. Zło jest więc brakiem dobra, a dobro to nic innego jak Bóg. Więc gdzie nie ma Boga, tam istnieje zło. Obóz w Birkenau to miejsce skąd został wypędzony Bóg. Panuje więc fizyczne, wręcz namacalne zło. Sprawozdanie z Obozu zagłady napisała Zofia Kossak natychmiast, jak tylko mogła zasiąść do maszyny, więc w zimie `44 na `45r w Częstochowie. Po jej wydaniu w `45 zarzucano jej wręcz mistycyzm. Tadeusz Borowski, młody utalentowany pisarz komunistyczny, który także przebył Oświęcim napisał wręcz esej krytykujący Z Otchłani pod tyt.”Alicja w krainie czarów”. I oczywiście taka narracja już pozostała. Mówiło się wręcz, że jest to najsłabsza, najgorsza książka Zofii Kossak. Rzeczywiście, jest to może wręcz anatomia zła, wiwisekcja zła.
W Pożodze, pod koniec książki jest następujący fragment. A trzeba przypomnieć, że już wcześniej szczegółowo opisała wszystkie dokonania bolszewików: Wczoraj były znów dwa pogrzeby bolszewickich „komandirów”. Żołnierzy, których mnóstwo ginie, chowają ukradkiem przed świtem, bez trumny jak padlinę wrzucając do dołu. Za to dowódców grzebią wśród czerwonej pompy: czerwone trumny, czerwień kapie zewsząd jak ulewa krwi, a wrzaskliwa muzyka wygrywa marsza żałobnego w skocznym tempie galopady. Dziwne te obrzędy robią wrażenie jakiejś profanacji pogrzebu, jak gdyby sam szatan cieszył się, że jedną duszę dostał znów na własność, jak gdyby to on, właśnie Zły Duch wyprawiał swój pogrzeb czerwony. Wrażenie to potęguje tłum obrzydliwych Żydziaków, którzy biegną przed muzyką, tupią w takt i śmieją się głośno. Pośród nich chudy, wysoki Żyd-wariat miota się w jakimś dzikim, obłąkanym tańcu. Żydziaki małe imitują jego ruchy, krzyczą i klaskają w dłonie. Po drodze ludzie stają, patrzą na ten orszak. Inteligencja milczy, chłopi i wyrobnicy klną w głos. Na nieszczęśliwą, przerażoną duszę, która gdzieś nad czerwonymi szmatami trzepocze padają najstraszliwsze przekleństwa. „A żebyś spokoju nie zaznał, a żeby cię święta ziemia nie przyjęła, a żebyś przepadł na wieki” … Biedna dusza skamle o jedno lepsze westchnienie, o strzęp modlitwy, ale same kamienie padają z ust ludzkich…
Symetryczny do tego jest fragment w Z Otchłani (ponad 22 lata później):
„… Urszulce przychodzi na myśl, że może za swoich towarzyszy cierpieć. Ofiarować siebie za ich pomyślność, bezpieczeństwo, celowość pracy… Urszula nie miała nigdy wygórowanego pojęcia o sobie. Od dzieciństwa cierpi na kompleks niższości. Fizycznie słabsza od innych kolporterek, nie nadąża w bieganiu z Mokotowa na Wolę […] przy tym zdarzyło się jej o tym czy owym zapomnieć […] Cierpiała nad tymi brakami i sama uważała się za bałaganiarkę, a w żadnym razie nie czuła się asem. A oto Bóg daje jej w ręce takie możliwości…, może za nich wszystkich cierpieć. Dzięki niej nie zostaną wykryci. Nikt ich nie sypnie, włos im z głowy nie spadnie. [… ] Swoi nie będą się domyślać, nie będą przeczuwać, co sprawia, że im tak wszystko „idzie na rękę”, że tak się doskonale układa… Ani im do głowy przyjdzie, że to ona, Urszula zapominalska, Urszula nieobecna, wyprosiła im ten dar. Co za szczęście, co za radość! Jaki Bóg nieskończenie dobry …i mądry! Postawił ja, Urszulę na właściwym miejscu, tam gdzie ona może być naprawdę użyteczna. Dał jej zadanie, któremu potrafi podołać. I niech mu będą dzięki! Składa ręce dziewczyna i chciałaby zaraz, tej samej chwili już złożyć ślubowanie… [ … ] Wprawdzie oczy Urszuli Boga nie widzą, może dlatego, że zalane łzami – ale dziewczyna wie, że On na nią patrzy. Czuje, że mówi do Niego bezpośrednio, a On jej słucha [ … ] Przyjmij Panie co za sprawę, i za moich przyjaciół walczących ofiarować mogę; przyjmij to, że pozostaję tu jak gdyby dobrowolnie, wdzięczna za to, żeś mnie w lagrze osadził. Przestaję się modlić o moje wyswobodzenie i powrót do mamy. Modlić się będę tylko o to, żebyś wszystko, co mi tutaj wycierpieć wypadnie przyjąć raczył jako okup za przyjaciół moich… Amen, Panie, amen, amen… Słychać kroki i trywialną niemiecką piosenkę, śpiewaną ochrypłym głosem. Urszula ucieka. [ … ] To są najpiękniejsze jej Święta, prawdziwe Święta! Nie może pomieścić i opanować radości, chciałaby dzielić się nią ze wszystkimi, wszystkich przycisną do serca. Z bezmierną czułością myśli o swoich koleżankach lagrowych, o wszystkich - dobrych i nie dobrych, kulturalnych i niekulturalnych, jak o siostrze myśli nawet o blokowej, która kąsa, bo jest bardzo źle, i o niewydarzonej epileptyczce, która tak krzyczy nocami, nawet o Bubim, nawet o auzjerce, tej co chodzi z równie złym jak ona psem… Jakże one wszystkie biedne, biedne! … czuje się w porównaniu z nimi uprzywilejowaną magnatką… Dzwony… widocznie dzwonią na Pasterkę. Urszulka przystaje zastyga w niemym zachwyceniu. To Bóg się rodzi … Bóg rodzi się dla dobrych i złych. Chrystus schodzi dzisiejszej nocy w serca wszystkich ludzi. Zagląda nawet w dusze Taubera, do okrutnej duszy Steni, do jadowitej duszy Drexlerki. Woła na nich. Cóż kiedy oni nie chcą, nie chcą ani go słyszeć, ani się odmienić… To straszne! Gdy przyjdzie godzina w której cały świat rozpłomieni się szczęściem i chwałą, oni pozostaną tym, co wybrali, niezdolni już do innych pragnień….
I na myśl, o nieszczęściu potępionych Urszulka czuje dla nich litość tak serdeczną, jak pocałunek składany przez świętych na odrażających ranach trędowatych. Bo czyż to nie są jedyni i prawdziwi trędowaci? Świat przyoblecze się w światłość, a oni pozostaną szpetni i cuchnący, uparcie wciąż odwracający się od Boga. Sami na siebie wyrok napiszą, ponieważ nie chcieli dobra, światłość zaś stanie się udziałem tylko ludzi dobrej woli…
Proszę zauważyć, że w żadnym z cytowanych tu tekstów nie pojawia się słowo „święty”, albo „świętość”. Ale przecież jeśli ten tekst nie odnosi się bezpośrednio do świętości, to o czym autorka mówi?
Dwie książki: Pożoga i Z Odchłani napisane są w oparciu o własne doświadczenia czy przeżycia. Ale darmo się tam doszukiwać bezpośrednich odniesień do Autorki, jej przeżyć. Jednak dla mnie porażające wręcz, że wtedy (gdy to widziała, i robiła notatki) niespełna trzydziestoletnia kobieta, matka malutkich synów, wręcz osesków jeszcze, zostawiona przez męża i ojca którzy ochotniczo poszli na wojnę o wolną Polskę, a więc samotnie jedynie z matką zostawiona i codziennie niemal szykanowana przez tych dzikich oprawców, których i z aparycji, zachowania i kultury naprawdę trudno było nieraz wręcz zaliczyć do gatunku ludzkiego, w momencie ich pogrzebu, tego jakby nie było przecież po ludzku biorąc, częściowo wręcz satysfakcjonującego widowiska, mogła pomyśleć o ich duszy „trzepoczącej się gdzieś ponad tymi czerwonymi szmatami”. W tym właśnie momencie zaświtała w jej głowie myśl nie o swej biedzie, nie o swych głodnych, bezbronnych dzieciach, nie o sąsiadach na jej oczach katowanych i na ulicy mordowanych nieraz dla zwykłej, głupiej, żołdackiej rozrywki, ale o duszy wroga, „skamlającej o strzep modlitwy”… A przecież choć tak wielka, sprowadza się ona do rzeczy prostej: miłości Boga i ludzi tak mocno, by to uczucie odbijało swoje piętno na każdej myśli, słowie i czynie. Nic więcej... Nic więcej. powie w 10 lat później na odczycie na KUL. Nic więcej, nic więcej.
I znów paradoks, czy rzeczywiście nic więcej? Jest taki przymiot świętości, o którym nie mówi się w jej książkach jawnie, ale który dla naszej literatki jest niemal kluczowy. Bo czy praca literacka zasadza się na miłości. Oczywiście można pisać o miłości, można tą miłość propagować. Ale przecież nie praktykować. Cóż miała robić, rozdawać swe książki darmo? Inne jest pole działania pracy literackiej. Myślę, że tym polem, prawdziwym przedmiotem profesji literackiej jest przede wszystkim dawać świadectwo. Nasza literatka rzeczywiście była świadkiem. Teksty, książki jej charakteryzowały się przede wszystkim odpowiedzialnością, dlatego, że miały stanowić świadectwo wyznawanej postawy. Tak jak odkryła to na początku swego świadomego życia, wiara katolicka stanowiła dla niej najdoskonalszy system filozoficzny jaki kiedykolwiek wydał świat. Że nie tylko zapewnia zbawienie duszy, ale jest potężną siłą żywotną, siłą realną, zdolną przeobrazić świat w królestwo Boże. Była to dla niej oczywista prawda i prawdy tej była przez całe swe życie wiernym świadkiem. Czytając książki Zofii Kossak nigdzie nie dostrzegamy nawet śladu jakiejś dewocji, jakiegoś szczególnego uduchowienia, czy nawiedzenia. Nie, wbrew bałamutnym kłamstwom Borowskiego i innych komuchów, nie była Alicją z krainy czarów. Zofia żyła w realnym świecie, twardo stąpała po ziemi. Dlatego właśnie uważała, że świętość dostępna jest zwykłym ludziom. I właśnie dlatego, że jest dostępna zwykłym ludziom tak usilnie ją propagowała.
Jest ewangeliczne wezwanie Pana Jezusa do świadczenia o Bogu, aby być świadkiem Jezusa Chrystusa: „Kto się mnie nie zaprze przed ludźmi… itd”, ale jest też znana ludowa przestroga: „Kto się modli pod figurą …”. Oczywiście ten drugi wzywa Boga na świadka w swojej sprawie. Bardzo cienka jest granica między tymi dwiema postawami. Więc Zofia bardzo uważnie i starannie wystrzegała się wzywać Boga na swego świadka. Ale przecież te bardzo nieraz drobne wtrącone zdania, czyż nie świadczą o tym, że cały czas: w każdej myśli, słowie i czynie… była świadkiem Jezusa? Czyż nie świadczą one o jej życiowej postawie, wręcz o jej życiu? Już nie tylko o geniuszu literackim, o wygadaniu publicystycznym, które po części są zrozumiałe i w pewnym stopniu oczywiste, ale o jej postawie życiowej i życiu wewnętrznym. O swej stryjecznej siostrze, sławnej poetce Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej powiedziała kiedyś: „zazdroszczę jej talentu poetyckiego, szkoda tylko, że pisząc jest tak nieodpowiedzialna”.
Specjalnie ilustruję sprawę świętości takimi utworami Zofii Kossak, które nie odnoszą się bezpośrednio do tematu. Autorka pisała przecież powieści i opowiadania, bezpośrednio traktujące o świętości. Napisała Z miłości o św. Stanisławie Kostce, Beatum scelus i Błogosławioną winę o obrazie Matki Bożej Kodeńskiej, opowieści hagiograficzne o kilku śląskich świętych Szaleńcy boży, albo wchodzącą w skład trylogii o wojnach krzyżowych Bez oręża, o św. Franciszku z Asyżu. Nota bene powieść ta pobiła wszelkie rekordy popularności, gdyż wydano ją w tylko Stanach Zjednoczonych w ilości ponad 750 tyś egzemplarzy (między innymi w specjalnym kieszonkowym formacie jako wiano dla żołnierzy na fronty II Wojny Światowej. Tak te książki warto przeczytać, gdyż opisują one życie prawdziwych świętych.
Ja jednak wolałem skupić się na zagadnieniu jak być świętym. I rzecz ta właśnie o tym traktuje. Nie tyle opisuje, przedstawia sylwetki świętych, których powinniśmy naśladować, ile właśnie pokazuje, uczy, jak każdy, jak zwykły człowiek może osiągnąć świętość, a przez to zbawienie wieczne. Wystarczy jedno tylko, jak powiedziała, inna wielka, a tak mało znana bohaterka wystarczy „postępować tak jak trzeba” (Inka, Inka, patrzysz z Nieba postąpiłaś tak jak trzeba.), czyli odpowiedzialnie. Tak, w życiu, twórczości literackiej i bogatej publicystyce Kossak kierowała się zawsze głownie odpowiedzialnością.
Mąż Zofii Zygmunt Szatkowski kazał napisać na jej nagrobku „Niech mowa wasza będzie tak - tak, nie – nie”, bo Żona jego nigdy nie powiedziała jednego słowa nawet ponad to.

(tekst napisany 26. stycznia, 2017 r., a wygłoszony na spotkaniu tercjarzy 10. czerwca, 2017 r.)