Sprawa świętości w twórczości literackiej,
w działalności publicystycznej i w życiu Zofii Kossak
W lecie 1914r. Zofia Kossak przyjechała na wakacje ze studiów malarskich w Szwajcarii, na które z powodu wybuchu wojny światowej miała już nigdy nie powrócić. Zresztą już rok wcześniej po kilkumiesięcznym pobycie w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych sama stwierdziła że „artystki” z niej nigdy nie będzie: Z Warszawy wróciłam przed dwoma tygodniami, mając „sztuki” wyżej uszu, a właściwie nie sztuki, ale samej zażydowszczonej szkoły, kolegów chuliganów okropnie kudłatych, koleżanek o przedziwnych obyczajach i całego tego milieu. Nigdy nie będzie ze mnie artystki, bo uczyć się trzeba, a w Warszawie, Paryżu czy Monachium „bohema” jest jednakowa.
W Szwajcarii także często
uciekała od kartonów, sztalug i palety na wykłady z filozofii i
historii, między innymi francuskiego katolickiego publicysty i
pisarza Georgesa Goyau.
Dotychczas mój stosunek do
wiary był czysto uczuciowy, jak to zresztą często bywa i dzisiaj u
wielu ludzi. (…) Wtedy po raz pierwszy owionął mnie wielki dech
chrześcijaństwa rzeczywistego. Zobaczyłam, że wiara to nie tylko
majowe nabożeństwa lub złota legenda, ale najdoskonalszy system
filozoficzny jaki kiedykolwiek wydał świat. Że nie tylko zapewnia
zbawienie duszy, ale jest potężna siła żywotną, siłą realną,
zdolną przeobrazić świat w królestwo Boże.
Zofia Kossak miała
już wtedy prawie 26 lat i niebawem wyszła za Stefana Szczuckiego,
porzucając karierę utalentowanej artystki, wnuczki Juliusza i
bratanicy Wojciecha Kossaków na rzecz statecznej żony i matki u
boku administratora klucza folwarków na Wołyniu.
Los, życie i „fortuna”
zadecydowały jednak inaczej:
A sprawa jest bardzo ciekawa,
gdyż wydaje się, że na rok przed swą śmiercią Zofia zmuszona
była przedefiniować swe wyrażane przez całe życie poglądy na
świętość. Już po ostatecznym zakończeniu tego dziełka, w
sierpniu 67r. Zofia na zaproszenie kombatantów z Kanady wzięła
udział w podniosłej uroczystości pierwszej Mszy św. przy ścianie
śmierci i poświęcenia sztandaru w Oświęcimiu. Razem z
Franciszkiem Gajowniczkiem była matką chrzestną sztandaru. Podczas
tej uroczystości zasłabła, niektórzy wręcz mówią, że
zemdlała. Wróciła wraz z mężem i synem do domu w Górkach.
Później już było tylko gorzej, i po kilku miesiącach zmarła.
Ale przecież nie zapominajmy, że
już w pierwszym jej wielkim dziele- Pożodze
zagadnienie świętości kilka razy się pojawia. Na przykład: przy
okazji opisania bestialskiego bolszewickiego mordu na dwu kobietach:
staruszce matce i córce - wnuczkach hetmana Chodkiewicza, napisała:
Ludzie krótkiego
wzroku, małej wiary mówią w takich razach; „Gdzież jest Bóg i
sprawiedliwość, skoro takie jednostki, w taki sposób giną?” A
któż mniej zasługiwał na mękę, jak Chrystus? Idea Baranka
Niewinnego jest jak świat stara i światu niezbędna. Wielkiej
zasługi trzeba, aby być wybranym do godnego owej idei męczeństwa.
Któż zdoła określić, ilu ludzi z ofiar czerezwyczajek zginęło
jako po prostu ofiary mordu, a ilu jako męczennicy i święci? Kto
miał dość siły, by zagłuszyć w sobie strach, wstręt, nienawiść
i w ostatniej chwili przebaczyć wrogom, przyjąć straszliwą wolę
Nieba i ofiarować ją Bogu? Niewątpliwie dusze one, które do tego
czynu były zdolne, oczyściły się przezeń ze wszelkiej ludzkiej
słabości, przepaliły, co tylko było w nich ziemskiego, i
uleciały niby duchy jasne. A dziś, gdy tyle zła w około na ziemi,
trzeba bardzo, aby z nich uleciał taki rój duchów świetlistych i
na Bożej szali zrównoważył ciężar ludzkich win i zbrodni.
Tak było na końcu i na początku
jej świadomej i przemyślanej niewątpliwie koncepcji świętości.
Natomiast przez niemal cały okres najbardziej płodnej działalności
literackiej i publicystycznej jej koncepcja świętości była nieco
inna. W latach 30 na prelekcji wygłoszonej na KUL stwierdziła:
„Przywykliśmy
uważać świętość za pewną anormalność może nawet chorobliwą,
za nieprawdopodobny wyskok. Jesteśmy tak konsekwentnie nastawieni,
że o świętości prawie wstydzimy się mówić. A przecież choć
tak wielka, sprowadza się ona do rzeczy prostej: miłości Boga i
ludzi tak mocno, by to uczucie odbijało swoje piętno na każdej
myśli, słowie i czynie. Nic więcej... Nic więcej.”
W zachowanym z połowy lat 60
liście Zofia Kossak wyznała: Według
mego mniemania, osiągnięcia mam następujące: Praca w konspiracji
i przebycie Oświęcimia; Z tego ostatniego wyszłam w najgorszej
formie fizycznej, ale najlepszej duchowej.
Dlaczego to jest takie ważne dla sprawy koncepcji świętości wg
Zofii. Bo także pobyt w Birkenau, przeniesienie na Pawiak, skazanie
na karę śmierci, wyjście z Pawiaka, udział w Powstaniu
Warszawskim i zaraz potem napisane „sprawozdanie” z Obozu
Zagłady – dzieła Z
Otchłani, wpisuje
się dokładnie w tą właśnie koncepcję świętości. Nie dana
więc była Zofii Kossak łaska: Dulce,
decorum est pro patria Mori,- nie
była męczennicą.
Tak jak wyznawała przez całe niemal życie, świętość była dla
niej rzeczą prostą – robić swoje, tam gdzie ją aktualne Bóg
postawił, zgadzać się z wolą bożą i mówić zawsze tylko: Tak
– tak, Nie – nie.
Zawsze, ale właśnie w chwilach najtrudniejszych, wtedy właśnie
gdy waży się los nasz i losy naszych najbliższych, właśnie w
okresie okupacji w Warszawie, właśnie w obozie Birkenau, a także
wtedy gdy komuna chciała 22 lipca obchodzić Tysiąclecie Chrztu
Polski w `66 roku.
W `38r. Zofia ukończyła
przeznaczoną do druku w odcinkach w Gazecie Polskiej powieść
Suknia Dejaniry
(do wrzenia `39 ukazało się kilka początkowych odcinków). Jest to
opowieść o polskim świętym Aleksym z XVII w, magnacie Kazimierzu
Korsaku, postaci jak najbardziej autentycznej, historycznej, który w
wyniku splotu wydarzeń po Smoleńskiej kampanii Władysława IV
zostaje postrzelony przez bratanka i jako zabity pozostawiony w
lesie. Odnaleziony, odratowany i wyleczony przez ruską babę, po
kilku latach powraca do swego majątku. Tu nie rozpoznany staje się
chłopem pańszczyźnianym. Morderca- bratanek w tym czasie staje
mężem jego narzeczonej i właścicielem majątku. Kazimierz musi
żyć i patrzeć na niemal hulaszcze życie swego mordercy. W majątku
tym żyje i pracuje około 10 lat, zmuszają go nawet ożenić się z
wiejską babą, starszą wdową, przypada mu los najbiedniejszego
chłopa, zmuszonego wykonywać nieraz głupie i bezmyślne rozkazy
swego własnego rządcy. W wyniku jednego z takich rozkazów zamarza
nad stawem. Umierający, wzywa do siebie kapelana, jezuitę, ks.
Dominika Podolca bliskiego znajomego Ojca Andrzeja Boboli i spowiada
się przed tym kapłanem. Dworski kapelan rozpoznaje go jako swego
byłego wychowanka i spowiedź Kazimierza spisuje. Łaciński
manuskrypt wysyła miejscowemu biskupowi do Grodna. Niestety, biskup
bojąc się skandalu, ukrywa manuskrypt i sprawa pozostaje w ukryciu
przez 200 lat do XIX w, wtedy wydobywa ją na świat polski szperacz
archiwów i publikuje w naukowym periodyku. Wtedy także nie spotyka
się z szerszym zainteresowaniem. Dopiero pod koniec lat 20 XX w.
trafia do rąk naszej Autorki i od razu budzi jej żywe
zainteresowanie. W przedmowie do wydania książkowego z `48r. Zofia
napisała: Świętość
z natury swej odmienna jest od zwyczajności, a przeto razi. Świętość
bywa często skandalem, zgorszeniem dla ludzi „trzeźwo myślących”.
Ale tak jest jedynie ze sprawą
publikacji relacji o życiu Kazimierza Korsaka. Bo sam tekst książki,
historia opowiedziana przez Zofię Kossak jawi się całkiem inaczej.
Wprawdzie na początku powieści już jako dojrzały młodzieniec ma
okazję na swym dworze oglądać przedstawienie o św. Aleksym, w tym
samym okresie w roku 1633 poznaje też osobiście o. Andrzeja Bobolę,
ale wydarzenia te wtedy nie robię na nim jakiegoś większego
wrażenia. Otóż wszystko w dalszym życiu jest jedynie całkiem
naturalnym, prawie zwyczajnym splotem okoliczności. Ani razu
Kazimierz nie przejawia żadnej inicjatywy, aby wejść w rolę św.
Aleksego. Tak dzieje się od chwili uratowania Kazimierza przez tą
Rusińską leśną babę, zielarkę, żonę leśnego węglarza, do
którego śmierci jak się potem okazało Kazimierz walnie się
przysłużył, aż do powrotu do własnego majątku pod postacią
proszalnego dziada. Tam przez nikogo oprócz psów nie rozpoznany
zostaje zatrudniony w roli folwarcznego parobka. Do tej pory wydawało
mu się i miał ciągle nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się
ujawnić swe właściwe nazwisko i stanowisko społeczne. Ale tu, gdy
na drugi dzień po przyjęciu go na folwark, wspomniał zarządcy, że
zamiera odejść został zakuty w dyby i dotkliwie pobity. Głównym
utrudnieniem, wręcz powodem ukrywania swej prawdziwej tożsamości
jest szlachecka duma i wstyd, że on magnat obity został przez
własnego karbowego jak chłop pańszczyźniany. W zasadzie ta duma i
wstyd są od początku powodem całego splotu okoliczności. W tym
momencie, właśnie leżąc pod gąsiorem uświadamia sobie, że
ujawnienie swej osoby będzie bardzo trudne i podejmuje przed Bogiem
i samym sobą zobowiązanie, że pozostanie już do końca życia w
roli parobka jako ofiarę, która ma być uświadomieniem
społeczności szlacheckiej podziału społecznego na świat wolnych
i poddanych. Potem ta chęć zwrócenia uwagi, uświadomienia, wydaje
mi się coraz bardziej nierealna i przeradza się już tylko
wyłącznie w świadomą ofiarę zadośćuczynienia.
Pod koniec powieści znów
pojawia się postać Andrzeja Boboli, już jako świętego, bo niemal
realnie ukazującego się Kazimierzowi tuż przed jego śmiercią.
Jednak przez cały czas, niemal do samej śmierci Kazimierza trapią
wątpliwości czy jego ofiara jest słuszna, czy jest w najmniejszym
nawet stopniu skuteczna. Cały prawie więc czas, jak ten
ewangeliczny młodszy syn mówi Ojcu nie, ale przecież cały czas,
nawet na moment nie odkłada grabi, i wykonuje polecenie. Racja, że
bardzo niechętnie, że z wielkim wysiłkiem, często wręcz z
wewnętrznym buntem, Ala przecież ofiarnie pracuje!
Na początku lat `50 kopiąc
kartofle i hodując kury i owce na wybrzeżu Kornwalii w Anglii
kończy jedyną jej stitte biblijną powieść Przymierze,
opisując postać Abrahama (wydana w 52r w Polsce). Powieści tej
zarzucano, że jest niezgodna z przekazem Księgi Rodzaju. Znów wiec
zgodnie z jej koncepcją świętości, to zbieg okoliczności
determinuje postępowanie Abrama, a później Abrahama. Kapłan
Melchizedek (jak i inni kapłani babilońscy) urasta do niemal
kluczowej postaci. W ogóle kapłani babilońscy, egipscy i inni
przedstawieni są jako jakiś międzynarodowy klan, klasę ludzi
rzeczywiście wpływających na politykę wszystkich ówczesnych
władców. Dla mnie właśnie postać kapłana Melchizedeka, kapłana
wspominanego we Mszy świętej jest postacią dla której warto
przeczytać tą powieść. Bo czyim kapłanem, którego z ówczesnych
bożków, był wg Genesis Melchizedek, i jaki jest sens, że składa
ofiarę Abramowi przywódcy niewielkiego szczepu nomadów? Postać
Melchizedeka w Biblii jawiła mi się dotąd nad wyraz tajemniczo.
Wszak po potopie jedynym wyznawcą Prawdziwego, jedynego Boga jest
Abraham, wszyscy inni wokół są bałwochwalczymi poganami, a
oczywiście religie pogańskie, jak wszystkie inne religie miały
swych kapłanów. Czyżby więc pogański kapłan Melchizedek czczony
był w Kościele katolickim jedynie z powodu formy, wręcz materii
chleba i wina pod jaką składał swą ofiarę? Z całkowitym
pominięciem komu ją składał, i z jakiego powodu?
W świetle powieści, wiele, ba
prawie wszystkie decyzje Patriarchy Abrahama nie są podyktowane
wyraźnym głosem Boga, ale Bóg mówi poprzez sytuacje, poprzez usta
innych. Tak jak jest z wyjściem spod miasta Ur, wypędzeniem Hagar z
Ismaelem, ze znakiem obrzezania i wiele, wiele innych decyzji.
Bezsprzecznie natomiast Abram usłyszał głos Boga polecający mu
złożyć ofiarę z Izaaka, ale takich jasnych sytuacji jest bardzo
niewiele.
Bóg bezpośrednio, lub przez
swego Anioła bardzo rzadko mówi do człowieka, a już zupełnie
wyjątkowo do większej grupy ludzi. W czasie chrztu Pana Jezusa w
Jordanie, Bóg przemówił potężnym głosem: Oto
mój Syn umiłowany.
Ale przecież ewangelista od razu stwierdza, że wielu ten głos
poczytało, jako zwyczajny grzmot.
Ale przecież Bóg ciągle mówi
do nas, stawiając nas w sytuacji, która od nas wymaga odpowiedniej
decyzji dyktowanej dobrze ukształtowanym sumieniem. To właśnie
jest wg Kossak w Przymierzu
głos Boga. Tatarkiewicz skonstatował, że aby myśl przeszła od
umysłu do umysłu potrzebny jest pewien wysiłek woli
przemawiającego i słuchającego. Otóż jak kto boi się słyszeć,
bo usłyszana prawda mu nie pasuje, to mówi, że nie słyszy. A jak
Głos jest zbyt potężny, to mówi, że grzmi tylko. A przecież
prawda prawie nigdy nam nie pasuje. Wolimy słuchać utopijnych
bajek. Prawda najczęściej nas boli, dziś wynaleziono więc
wyrażenie, że prawda jest mową nienawiści. I oczywiście, że
jest mową nienawiści, prawda z natury swej nienawidzi kłamliwych,
miłych bajeczek, ba prawda te bajeczki bezlitośnie morduje, jest
więc nie tylko mową nienawiści, jest mordercą i to zuchwałym
jawnym mordercą, zabijającym cukrowane, utopijne bajeczki na oczach
tłumów w jasny, słoneczny dzień!
Mówiąc o zagadnieniu świętości
nie sposób pominąć książkę Z
Otchłani. W
książce tej oczywiście nie sposób znaleźć jakichkolwiek
odniesień do świętości. Kossak wyznawała Augustyńską definicję
zła jako brak dobra. Zło jest więc brakiem dobra, a dobro to nic
innego jak Bóg. Więc gdzie nie ma Boga, tam istnieje zło. Obóz w
Birkenau to miejsce skąd został wypędzony Bóg. Panuje więc
fizyczne, wręcz namacalne zło. Sprawozdanie z Obozu zagłady
napisała Zofia Kossak natychmiast, jak tylko mogła zasiąść do
maszyny, więc w zimie `44 na `45r w Częstochowie. Po jej wydaniu w
`45 zarzucano jej wręcz mistycyzm. Tadeusz Borowski, młody
utalentowany pisarz komunistyczny, który także przebył Oświęcim
napisał wręcz esej krytykujący Z
Otchłani pod
tyt.”Alicja w krainie czarów”. I oczywiście taka narracja już
pozostała. Mówiło się wręcz, że jest to najsłabsza, najgorsza
książka Zofii Kossak. Rzeczywiście, jest to może wręcz anatomia
zła, wiwisekcja zła.
W Pożodze,
pod koniec książki jest następujący fragment. A trzeba
przypomnieć, że już wcześniej szczegółowo opisała wszystkie
dokonania bolszewików: Wczoraj
były znów dwa pogrzeby bolszewickich „komandirów”. Żołnierzy,
których mnóstwo ginie, chowają ukradkiem przed świtem, bez trumny
jak padlinę wrzucając do dołu. Za to dowódców grzebią wśród
czerwonej pompy: czerwone trumny, czerwień kapie zewsząd jak ulewa
krwi, a wrzaskliwa muzyka wygrywa marsza żałobnego w skocznym
tempie galopady. Dziwne te obrzędy robią wrażenie jakiejś
profanacji pogrzebu, jak gdyby sam szatan cieszył się, że jedną
duszę dostał znów na własność, jak gdyby to on, właśnie Zły
Duch wyprawiał swój pogrzeb czerwony. Wrażenie to potęguje tłum
obrzydliwych Żydziaków, którzy biegną przed muzyką, tupią w
takt i śmieją się głośno. Pośród nich chudy, wysoki
Żyd-wariat miota się w jakimś dzikim, obłąkanym tańcu. Żydziaki
małe imitują jego ruchy, krzyczą i klaskają w dłonie. Po drodze
ludzie stają, patrzą na ten orszak. Inteligencja milczy, chłopi i
wyrobnicy klną w głos. Na nieszczęśliwą, przerażoną duszę,
która gdzieś nad czerwonymi szmatami trzepocze padają
najstraszliwsze przekleństwa. „A żebyś spokoju nie zaznał, a
żeby cię święta ziemia nie przyjęła, a żebyś przepadł na
wieki” … Biedna dusza skamle o jedno lepsze westchnienie, o
strzęp modlitwy, ale same kamienie padają z ust ludzkich…
Symetryczny do tego jest fragment
w Z Otchłani (ponad
22 lata później):
„… Urszulce przychodzi na
myśl, że może za
swoich towarzyszy cierpieć. Ofiarować siebie za ich pomyślność,
bezpieczeństwo, celowość pracy… Urszula nie miała nigdy
wygórowanego pojęcia o sobie. Od dzieciństwa cierpi na kompleks
niższości. Fizycznie słabsza od innych kolporterek, nie nadąża w
bieganiu z Mokotowa na Wolę […] przy tym zdarzyło się jej o tym
czy owym zapomnieć […] Cierpiała nad tymi brakami i sama uważała
się za bałaganiarkę, a w żadnym razie nie czuła się asem. A oto
Bóg daje jej w ręce takie możliwości…, może za nich wszystkich
cierpieć. Dzięki niej nie zostaną wykryci. Nikt ich nie sypnie,
włos im z głowy nie spadnie. [… ] Swoi nie będą się domyślać,
nie będą przeczuwać, co sprawia, że im tak wszystko „idzie na
rękę”, że tak się doskonale układa… Ani im do głowy
przyjdzie, że to ona, Urszula zapominalska, Urszula nieobecna,
wyprosiła im ten dar. Co za szczęście, co za radość! Jaki Bóg
nieskończenie dobry …i mądry! Postawił ja, Urszulę na
właściwym miejscu, tam gdzie ona może być naprawdę użyteczna.
Dał jej zadanie, któremu potrafi podołać. I niech mu będą
dzięki! Składa ręce dziewczyna i chciałaby zaraz, tej samej
chwili już złożyć ślubowanie… [ … ] Wprawdzie oczy Urszuli
Boga nie widzą, może dlatego, że zalane łzami – ale dziewczyna
wie, że On na nią patrzy. Czuje, że mówi do Niego bezpośrednio,
a On jej słucha [ … ] Przyjmij Panie co za sprawę, i za moich
przyjaciół walczących ofiarować mogę; przyjmij to, że pozostaję
tu jak gdyby dobrowolnie, wdzięczna za to, żeś mnie w lagrze
osadził. Przestaję się modlić o moje wyswobodzenie i powrót do
mamy. Modlić się będę tylko o to, żebyś wszystko, co mi tutaj
wycierpieć wypadnie przyjąć raczył jako okup za przyjaciół
moich… Amen, Panie, amen, amen… Słychać kroki i trywialną
niemiecką piosenkę, śpiewaną ochrypłym głosem. Urszula ucieka.
[ … ] To są najpiękniejsze jej Święta, prawdziwe Święta! Nie
może pomieścić i opanować radości, chciałaby dzielić się nią
ze wszystkimi, wszystkich przycisną do serca. Z bezmierną czułością
myśli o swoich koleżankach lagrowych, o wszystkich - dobrych i nie
dobrych, kulturalnych i niekulturalnych, jak o siostrze myśli nawet
o blokowej, która kąsa, bo jest bardzo źle, i o niewydarzonej
epileptyczce, która tak krzyczy nocami, nawet o Bubim, nawet o
auzjerce, tej co chodzi z równie złym jak ona psem… Jakże one
wszystkie biedne, biedne! … czuje się w porównaniu z nimi
uprzywilejowaną magnatką… Dzwony… widocznie dzwonią na
Pasterkę. Urszulka przystaje zastyga w niemym zachwyceniu. To Bóg
się rodzi … Bóg rodzi się dla dobrych i złych. Chrystus
schodzi dzisiejszej nocy w serca wszystkich ludzi. Zagląda nawet w
dusze Taubera, do okrutnej duszy Steni, do jadowitej duszy Drexlerki.
Woła na nich. Cóż kiedy oni nie chcą, nie chcą ani go słyszeć,
ani się odmienić… To straszne! Gdy przyjdzie godzina w której
cały świat rozpłomieni się szczęściem i chwałą, oni pozostaną
tym, co wybrali, niezdolni już do innych pragnień….
I na myśl, o nieszczęściu
potępionych Urszulka czuje dla nich litość tak serdeczną, jak
pocałunek składany przez świętych na odrażających ranach
trędowatych. Bo czyż to nie są jedyni i prawdziwi trędowaci?
Świat przyoblecze się w światłość, a oni pozostaną szpetni i
cuchnący, uparcie wciąż odwracający się od Boga. Sami na siebie
wyrok napiszą, ponieważ nie chcieli dobra, światłość zaś
stanie się udziałem tylko ludzi dobrej woli…
Proszę zauważyć, że w żadnym
z cytowanych tu tekstów nie pojawia się słowo „święty”, albo
„świętość”. Ale przecież jeśli ten tekst nie odnosi się
bezpośrednio do świętości, to o czym autorka mówi?
Dwie książki: Pożoga
i Z Odchłani
napisane są w oparciu o własne doświadczenia czy przeżycia. Ale
darmo się tam doszukiwać bezpośrednich odniesień do Autorki, jej
przeżyć. Jednak dla mnie porażające wręcz, że wtedy (gdy to
widziała, i robiła notatki) niespełna trzydziestoletnia kobieta,
matka malutkich synów, wręcz osesków jeszcze, zostawiona przez
męża i ojca którzy ochotniczo poszli na wojnę o wolną Polskę, a
więc samotnie jedynie z matką zostawiona i codziennie niemal
szykanowana przez tych dzikich oprawców, których i z aparycji,
zachowania i kultury naprawdę trudno było nieraz wręcz zaliczyć
do gatunku ludzkiego, w momencie ich pogrzebu, tego jakby nie było
przecież po ludzku biorąc, częściowo wręcz satysfakcjonującego
widowiska, mogła pomyśleć o ich duszy „trzepoczącej się gdzieś
ponad tymi czerwonymi szmatami”. W tym właśnie momencie
zaświtała w jej głowie myśl nie o swej biedzie, nie o swych
głodnych, bezbronnych dzieciach, nie o sąsiadach na jej oczach
katowanych i na ulicy mordowanych nieraz dla zwykłej, głupiej,
żołdackiej rozrywki, ale o duszy wroga, „skamlającej o strzep
modlitwy”… A
przecież choć tak wielka, sprowadza się ona do rzeczy prostej:
miłości Boga i ludzi tak mocno, by to uczucie odbijało swoje
piętno na każdej myśli, słowie i czynie. Nic więcej... Nic
więcej. powie w 10
lat później na odczycie na KUL. Nic więcej, nic więcej.
I znów paradoks, czy
rzeczywiście nic więcej? Jest taki przymiot świętości, o którym
nie mówi się w jej książkach jawnie, ale który dla naszej
literatki jest niemal kluczowy. Bo czy praca literacka zasadza się
na miłości. Oczywiście można pisać o miłości, można tą
miłość propagować. Ale przecież nie praktykować. Cóż miała
robić, rozdawać swe książki darmo? Inne jest pole działania
pracy literackiej. Myślę, że tym polem, prawdziwym przedmiotem
profesji literackiej jest przede wszystkim dawać świadectwo. Nasza
literatka rzeczywiście była świadkiem. Teksty, książki jej
charakteryzowały się przede wszystkim odpowiedzialnością,
dlatego, że miały stanowić świadectwo wyznawanej postawy. Tak jak
odkryła to na początku swego świadomego życia, wiara katolicka
stanowiła dla niej najdoskonalszy
system filozoficzny jaki kiedykolwiek wydał świat. Że nie tylko
zapewnia zbawienie duszy, ale jest potężną siłą żywotną, siłą
realną, zdolną przeobrazić świat w królestwo Boże.
Była to dla niej oczywista prawda i prawdy tej była przez całe swe
życie wiernym świadkiem. Czytając książki Zofii Kossak nigdzie
nie dostrzegamy nawet śladu jakiejś dewocji, jakiegoś szczególnego
uduchowienia, czy nawiedzenia. Nie, wbrew bałamutnym kłamstwom
Borowskiego i innych komuchów, nie była Alicją z krainy czarów.
Zofia żyła w realnym świecie, twardo stąpała po ziemi. Dlatego
właśnie uważała, że świętość dostępna jest zwykłym
ludziom. I właśnie dlatego, że jest dostępna zwykłym ludziom tak
usilnie ją propagowała.
Jest ewangeliczne wezwanie Pana
Jezusa do świadczenia o Bogu, aby być świadkiem Jezusa Chrystusa:
„Kto się mnie nie zaprze przed ludźmi… itd”, ale jest też
znana ludowa przestroga: „Kto się modli pod figurą …”.
Oczywiście ten drugi wzywa Boga na świadka w swojej sprawie. Bardzo
cienka jest granica między tymi dwiema postawami. Więc Zofia bardzo
uważnie i starannie wystrzegała się wzywać Boga na swego świadka.
Ale przecież te bardzo nieraz drobne wtrącone zdania, czyż nie
świadczą o tym, że cały czas: w
każdej myśli, słowie i czynie…
była świadkiem Jezusa? Czyż nie świadczą one o jej życiowej
postawie, wręcz o jej życiu? Już nie tylko o geniuszu literackim,
o wygadaniu publicystycznym, które po części są zrozumiałe i w
pewnym stopniu oczywiste, ale o jej postawie życiowej i życiu
wewnętrznym. O swej stryjecznej siostrze, sławnej poetce Marii
Pawlikowskiej Jasnorzewskiej powiedziała kiedyś: „zazdroszczę
jej talentu poetyckiego, szkoda tylko, że pisząc jest tak
nieodpowiedzialna”.
Specjalnie ilustruję sprawę
świętości takimi utworami Zofii Kossak, które nie odnoszą się
bezpośrednio do tematu. Autorka pisała przecież powieści i
opowiadania, bezpośrednio traktujące o świętości. Napisała Z
miłości o św.
Stanisławie Kostce, Beatum
scelus i
Błogosławioną
winę o obrazie
Matki Bożej Kodeńskiej, opowieści hagiograficzne o kilku śląskich
świętych Szaleńcy
boży, albo
wchodzącą w skład trylogii o wojnach krzyżowych Bez
oręża, o św.
Franciszku z Asyżu. Nota bene powieść ta pobiła wszelkie rekordy
popularności, gdyż wydano ją w tylko Stanach Zjednoczonych w
ilości ponad 750 tyś egzemplarzy (między innymi w specjalnym
kieszonkowym formacie jako wiano dla żołnierzy na fronty II Wojny
Światowej. Tak te książki warto przeczytać, gdyż opisują one
życie prawdziwych świętych.
Ja jednak wolałem skupić się
na zagadnieniu jak być świętym. I rzecz ta właśnie o tym
traktuje. Nie tyle opisuje, przedstawia sylwetki świętych, których
powinniśmy naśladować, ile właśnie pokazuje, uczy, jak każdy,
jak zwykły człowiek może osiągnąć świętość, a przez to
zbawienie wieczne. Wystarczy jedno tylko, jak powiedziała, inna
wielka, a tak mało znana bohaterka wystarczy „postępować
tak jak trzeba”
(Inka, Inka, patrzysz z Nieba postąpiłaś tak jak trzeba.), czyli
odpowiedzialnie. Tak, w życiu, twórczości literackiej i bogatej
publicystyce Kossak kierowała się zawsze głownie
odpowiedzialnością.
Mąż Zofii Zygmunt Szatkowski
kazał napisać na jej nagrobku „Niech mowa wasza będzie tak -
tak, nie – nie”, bo Żona jego nigdy nie powiedziała jednego
słowa nawet ponad to.
(tekst napisany 26. stycznia,
2017 r., a wygłoszony na spotkaniu tercjarzy 10. czerwca, 2017 r.)