PORANEK WIELKANOCNY
Magdalena, choć zbliżyła się w czasie
Męki Pańskiej do grona pobożnych niewiast z Galilei, mieszkała jednak nie
razem z nimi, lecz u znajomych, których miała wielu w stolicy. Aby
więc wykonać plan wspólnie powzięty namaszczenia zwłok Pana, umówiła się była z Marią
Jakubową, Salomeą i innymi uczestniczkami zamierzonej wyprawy. Postanowiły
wspólnie, że w niedzielę rano o wschodzie słońca spotkają się przed
bramą sądu i razem pójdą do grobu. Jednak nieutulony żal i gorący
temperament nie pozwoliły Magdalenie czekać na umówioną godzinę. Nie tylko, że
słońce jeszcze nie wzeszło, ale i pierwszy brzask nie pokazał się na
niebie, a ona już stała na wyznaczonym miejscu przed bramą miasta. Nie
zastawszy oczywiście żadnej z towarzyszek, puściła się sama ku ogrodowi
Józefa. Nie miała zamiaru otwierać grobu bez innych, owszem chciała niebawem
powrócić, by poczekać na galilejskie niewiasty przy bramie, ale pragnęła
koniecznie przynajmniej okiem rzucić na miejsce spoczynku swego Mistrza.
Gnębiły ją jakieś złe przeczucia: a nuż Żydzi zabrali ciało? A może
jeszcze po zgonie znieważyli święte zwłoki? Niepokój jej wzrósł, gdy dostrzegła
w mroku kilka postaci ludzkich, biegnących ze wzgórza na przełaj ku
miastu. Przyspieszyła kroku i zdyszana wbiegła do ogrodu. Ale zaledwie
doszła pod skałę, stanęła jak wryta i załamała ręce. Choć ciemno jeszcze
było, zwłaszcza w cieniu drzew, ujrzała wszystko aż nadto wyraźnie: drzwi
grobu szeroko otwarte, kamień odrzucony na bok, dookoła ślady pobytu większej
ilości ludzi! Z ust Magdaleny wyrwał się jęk: „A więc zabrali Pana! Wynieśli
Go, żeby nawet nie można było oddać Mu ostatniej posługi!”. Co tu począć? Do
kogo się udać? Do Maryi? A cóż Ona biedna pomoże? Jedynie Jan przyszedł jej
na myśl. On nie bał się iść za Panem aż na Golgotę, on ma znajomych w kołach
kapłańskich. Niewiele myśląc i nie tracąc czasu na oglądanie miejsca,
pobiegła z powrotem. Dławiły ją łzy, ale miłość dodawała jej sił. Nie
upłynęło pół godziny, a była już na górze Syjon. Wpadła jak wicher do
izby, gdzie Piotr z Janem jeszcze pogrążeni byli we śnie. „Wzięto Pana z grobu
— zawołała, wybuchając płaczem — a nie wiemy gdzie Go położono”.
Niedługo po pospiesznym powrocie
Magdaleny do miasta, stawiły się na umówionym miejscu, przed bramą niewiasty
galilejskie: Maria — matka Jakuba, Salome, Joanna — żona Chuzy i kilka
jeszcze innych, należących do tego samego grona wiernych sług Jezusowych. Nie
spotkawszy Magdaleny, przypuszczając, że może wyprzedziła je w drodze do
grobu, puściły się same. Że wczoraj wieczorem postawiono straż przy grobie, o tym
nie wiedziały nic, ale niepokoił je wielki głaz, którym zastawione były drzwi. Czy
potrafią same go odsunąć? Czy znajdzie się ktoś życzliwy do pomocy? Różowe
słońce wynurzało się właśnie spoza skał Kalwarii, gdy wchodziły do ogrodu.
Przeszły już cienistą ścieżkę, za którą przebłyskiwała wśród liści maleńka
polanka pod skałą, gdy wtem Maria Jakubowa, idąca przodem, zatrzymała się w miejscu.
„Kamień odwalony!” — szepnęła z bojaźnią. „Nie może być!” — usłyszała. „To
popatrzcie!” — powiedziała. Spojrzały przez zarośla i ukazała się prawda.
Potężny głaz odrzucony był o kilka kroków, drzwi otwarte. Stanęły na
chwilę, nasłuchując pilnie, czy nie odezwie się jakiś szmer. Wreszcie ośmielone
ciszą podeszły pod skałę. Zajrzały ostrożnie przez drzwi: przedsionek był
pusty. Zeszły po schodach, posunęły się aż do otworu komory grobowej i okrzyk
trwogi wyrwał im się z piersi. Łożysko kamienne, gdzie leżało ciało
Pańskie, było puste. Ale nie to napełniło je bojaźnią. Po prawej ręce, tam
gdzie spoczywała głowa Zbawiciela, siedziała jakaś postać w bieli, a przedziwnie
jasna i chwalebna!
Niewiasty spuściły oczy i stały
struchlałe. Byłyby uciekły, gdyby przerażenie nie przykuło ich do miejsca. Lecz
w tejże chwili odezwał się anioł głosem pełnym słodyczy: „Nie bójcie się,
bo wiem, iż Jezusa, który ukrzyżowany został, szukacie. Nie ma Go tu, albowiem
powstał, jak to zapowiedział. Chodźcie, a zobaczcie miejsce, gdzie był
położony Pan”. Ale biedne niewiasty, nie wierząc oczom i uszom, stały
dalej niepewne i drżące. „Wspomnijcie — rzekł anioł jeszcze łagodniej — czy
nie powiadał, gdy jeszcze był w Galilei, iż potrzeba aby Syn Człowieczy
był wydany w ręce ludzi grzesznych i był ukrzyżowany, a trzeciego
dnia aby zmartwychwstał? Czemuż więc szukacie żyjącego wśród umarłych?”. W duszach
niewiast począł nagle robić się dzień. Prawda! Wszak Pan nie raz powtarzał, że
będzie umęczony i zmartwychwstanie! Podniosły oczy, w których
pierwsze świty radości poczęły łagodzić obawę. „Więc teraz — zakończył anioł — prędko
idąc, powiedzcie uczniom Jego i Piotrowi, iż powstał i uprzedza was
do Galilei — tam Go oglądajcie!”. Odwróciły się niewiasty i wybiegły.
Napełniała im serca i bojaźń, i zdumienie, i jakaś radość tak
potężna, że jakby skrzydła wyrastały im u ramion. Nie mówiły nic, nawet do
siebie, jakby w obawie, że dźwięk głosu spłoszy cudowne widzenie, które
dotąd świeciło im w oczach, i zatrze pamięć usłyszanej nowiny. Ale
gdy schodziły już w dół wąwozu, wiodącego ku miastu, patrzą, a tu
biegnie pod górę Piotr z Janem i zapłakana, nieprzytomna Magdalena. „Nie
ma Pana w grobie — wołają — Już powstał! Miałyśmy widzenie anielskie”. Lecz
nikt z biegnących nie chciał słuchać. Piotr w ogóle niewiele zważał
na kobiece gadania, Magdalena o niczym nie chciała wiedzieć, tylko, że
zabrano jej Mistrza. Na jednego Jana wywarły słowa niewiast pewne wrażenie, ale
i jego zanadto pobudzała i miłość i ciekawość, żeby zechciał
zatrzymywać się dłużej.
Rozeszły się gromadki: niewiasty
podążyły ku miastu, a apostołowie z Magdaleną na górę. W piersiach
Jana gwałtownie tłukło się serce. Ożywiało go tak, że wyprzedził oboje
towarzyszów i przybiegłszy do skały czym prędzej zszedł do przedsionka
grobu. Tutaj jednak powstrzymała go święta obawa, więc nie posunął się dalej,
tylko spojrzawszy przez otwór, ujrzał w grobie porzucony, pusty całun. Dobiegł
zdyszany Piotr i wszedł. Ogarnęło obydwóch zdumienie. Ciała nie
wyniesiono, bo zabrano by je ze spowiciem, a tu leży i prześcieradło,
i chusta z głowy zwinięta osobno, i nie było żadnego rabunku, bo
i cóż tu rabować? Chyba tę odrobinę płótna, która pozostała nietknięta
wśród rozsypanych wonności. A jednak grób pusty! Obejrzeli wszystko,
okrążyli skałę z zewnątrz i przeszukali pobliskie zarośla. Nie było
nigdzie nic oprócz śladów pobytu straży. Nie było co robić, więc puścili się z powrotem.
Piotr szedł w jakimś ponurym rozmyślaniu, ale Jan nie był chmurny.
Przeczysty miłośnik Chrystusowy już wierzył. Co i jak się stało, tego nie
wiedział i dlatego nie próbował przekonywać towarzysza, w duszy
jednak miał już niezachwianą pewność, że najsłodszy Mistrz nie pozostał w więzach
śmierci. „O! żeby ujrzeć Go jeszcze! — myślał sobie w sercu — O! żeby On
nie zapomniał o nas i znowu wrócił do grona swoich uczniów!”.
Magdalena tymczasem pozostała u grobu.
Chociaż patrzyła i na krzyż, i na śmierć Pana, przecież nic nie
wydało się jej tak strasznym, jak to nieludzkie wyniesienie zwłok. Więc już i śladu
nie ma po najsłodszym Mistrzu! Więc już nie ucałuje i nie obleje łzami ran
najdroższych! Dopiero teraz zdało się jej, że straciła wszystko i że już
nic nie ma dla niej na całym świecie znaczenia. A tu jeszcze nikt nie
troszczy się o Pana i sami uczniowie odeszli! Zaczęła płakać tak
nieutulenie, tak rzewnie, jakby prócz tych łez nie miała co robić na ziemi. Ona
nie ruszy się od tego grobu, ona tu będzie trwać, gdzie leżało ciało Pana! I jakby
chcąc raz jeszcze obejrzeć ten kamień, którego dotykały zwłoki Mistrza, przechyliła
się w dół i przez łzy spojrzała do wnętrza. Po obu stronach jaskini
grobowej siedziało dwóch aniołów w szatach białych, a świetnych.
„Niewiasto — rzekli — czemu płaczesz?”. Ale co jej było po aniołach, kiedy
aniołowie to nie jej Jezus! „Bo wzięto Pana mego — odparła łkając — a nie
wiem gdzie Go położono”. Lecz w tejże chwili za jej plecami rozległ się
szmer. Odwróciła się szybko i ujrzała nieznanego człowieka, odzianego tak,
jak mógł być ubrany jakiś dozorca ogrodu lub włodarz józefowego folwarku.
Zapomniała w jednej chwili o aniołach i złożyła błagalnie ręce.
„Niewiasto! — odezwał się nieznajomy — czemu płaczesz, kogo szukasz?”. Ale
pytanie pozostało bez odpowiedzi. „Panie! — zawołała z serdeczną prośbą — jeśli
ty Go wziąłeś, powiedz mi gdzieś Go położył, a ja Go wezmę”. Jezus
uśmiechnął się słodko. W mgnieniu oka zmieniła się twarz jego i szata,
a jasne, najmilsze spojrzenie Mistrza spoczęło na spłakanych oczach
wiernej służebnicy. Jak niegdyś, gdy siadywała u stóp Jego w Betanii,
tak odezwał się teraz jednym słowem: „Mario!”.
W oczach Magdaleny zajaśniało
całe niebo. Ani się dziwi, ani lęka, ani pyta, tylko kocha nad życie, ponad
wszystko. Na dźwięk dobrze znanego głosu i na widok przesłodkich rysów,
upadła na kolana i złożyła ręce. „Rabboni!” — rzekła z zachwytem.
Dusza jej była już w niebie. Jak przed chwilą czuła się rzucona w otchłań
rozpaczy, tak teraz o świecie zapomniała ze szczęścia. Mistrz żyje i ona
znowu patrzy Mu w oczy, a On spogląda na nią, z taką samą jak
niegdyś dobrocią. Pochyliła się do stóp Pana, jakby chcąc dziękować, że On żyje,
że przyszedł do niej, że ją kocha. U tych stóp było jej miejsce, bo tu znalazła
i duszę swoją, i wszystko. Lecz Jezus nie pozwolił na długie wylewy
miłości. To jeszcze nie niebo, dobra Mario! Jeszcze długie lata oczyszczać się
będziesz cierpliwością i pokorą, aż wypali się wszystko, co w twoich
świętych uczuciach jest jeszcze dzisiaj zbyt nagłe, zbyt porywcze, nie dosyć
ciche. „Nie dotykaj mnie — rzekł Pan łagodnie — bom jeszcze nie wstąpił do Ojca
mego. Ale idź do braci moich, i powiedz im: «Oto wstępuję do Ojca mojego i Ojca
waszego, Boga mojego i Boga waszego»”. To rzekłszy, wzniósł oczy w niebo
i zniknął. Magdalena została na kolanach, ale nie widziała już nic tylko
liście palm, wiszące na tle błękitu nieba.
W chwili, gdy to działo się w ogrodzie
Józefa, w wieczerniku toczyła się tak żywa rozmowa, że przechodziła
chwilami niemal w spór. Maria Jakubowa, Salome i Joanna usiłowały
przekonać apostołów, że Pan żyje, że aniołowie po kilka razy powtarzali im to z naciskiem;
że ich widzenie nie mogło być iluzją. Ale im więcej mówiły, tym mniej
znajdowały wiary u słuchaczy. „Zdały się uczniom te słowa jako plotki i nie
wierzyli im”. Gdy Piotr z Janem powrócili od grobu, zarzucono ich
pytaniami, czy widzieli aniołów. Dowiedziawszy się, że nie widzieli nic, tylko
porzucone chusty, partia opozycji jeszcze silniej podniosła głowę.
Najwymowniejszy ze wszystkich był Tomasz. „Gdyby Pan był wstał z martwych —
dowodził z zapałem — czyż przede wszystkim nie ukazałby się nam, swoim
uczniom? I gdzież jest, jeśli żyje? Czy jest w tym jaki sens, żeby
powstawał po cichu i nikomu się nie pokazał? Ot po prostu wyniesiono
gdzieś ciało, a niewiastom przyśniło się chyba, że widziały aniołów!”.
Piotr nie mówił nic i Jan
niewiele. Biedne, zakrzyczane zwiastunki zmartwychwstania nie wiedziały już co
począć, gdy nagle otworzyły się drzwi. W progu stała Magdalena, z twarzą
rozpromienioną jak słońce. „Widziałam Pana — zawołała głosem, z którego
przelewał się zachwyt i niezachwiana pewność — kazał mi iść do was i donieść,
że wstępuje do Ojca”. „Gdzie widziałaś, jak wyglądał?” — posypały się pytania.
„Widziałam u grobu. Stanął przy mnie w innej postaci; myślałam, że to
ogrodnik, a to był Pan. Przemówił do mnie: «Mario», a gdy chciałam
objąć Mu nogi, zniknął”. „Żywy i w swoim ciele?” — pytali. „Żywy,
taki sam jak był, tylko przedziwnie jasny. Na rękach i nogach miał jeszcze
ślady gwoździ” — odpowiedziała.
Niesłychana wiadomość padła w grono
apostołów jak kość niezgody. Jan wzniósł oczy w niebo z radością.
Piotra ogarnęło jakieś drżenie, Jakub starszy i Andrzej stali niepewni,
reszta z niedowierzaniem wzruszała ramionami. Ale nad wszystkim górował
głos Tomasza: „Nie wierzę — wołał — i nie uwierzę! Choćby mi dziesięć
takich niewiast mówiło, że Go widziały, nie uwierzę! Od wieków nie słyszano, by
ukrzyżowany i zabity na powrót ożył!”. „A czy słyszano, by powstał
człowiek cuchnący już i od czterech dni umarły? — pytali inni — By
przejrzał ślepy od narodzin? By z pięciu chlebów najadło się pięć tysięcy
ludzi?”. „Nie wierzę — odpowiadał — Musiałbym chyba na te oczy moje Go ujrzeć i rekami
swoimi Go dotknąć!”. Zapanował taki przykry nastrój rozdrażnienia i wzajemnych
żalów, że niepodobna było dalej być razem. Jan z Magdaleną udali się do
Matki Najświętszej. Tomasz wyszedł na miasto. Piotr także gdzieś się ulotnił.
Część tylko uczniów została w wieczerniku. Pobożne niewiasty umyśliły raz
jeszcze wybrać się do grobu. Nie szukały już wzmocnienia wiary, bo wierzyły całym
sercem, ale ciągnęła je święta żądza dowiedzenia się czegoś jeszcze o Panu.
Może zastaną jeszcze anioła? Może im powie, gdzie szukać Zbawiciela? Minęły
miasto, w którym zaczynał się już ruch poranny. Potem powoli, rozmawiając
ciągle o wydarzeniach trwającego dnia, poszły wąwozem na górę. Na odkrytych
miejscach już mocno grzało słońce, ale w ogrodzie Józefa trzymał się
jeszcze chłód. Weszły przez bramę, nasłuchując, czy kogo nie ma wewnątrz, lecz
nie słychać było nikogo. Zaledwie jednak zapuściły się cienistą ścieżką,
wiodącą do grobu, patrzą, a tu ktoś idzie naprzeciw. Idzie tak cicho, że
nie słychać kroków stawianych po ziemi; na twarzy i szacie igra mu słońce,
przebłyskując wśród liści. Niewiasty stanęły niepewne, a nieznajomy wciąż
posuwał się ku nim. Już usunęły się, by przepuścić go koło siebie po ścieżce,
gdy wtem patrzą i oczom nie wierzą: to Pan, Pan żywy, a pełen
jasności i dobroci! Jezus uśmiechnął się mile do wiernych służebnic.
„Witajcie! — rzekł im słodko — A one przystąpiły i ujęły nogi Jego i pokłon
Mu uczyniły”. Pan się nie bronił. Widocznie innymi drogami prowadził ich ciche
serca i płomienną duszę Magdaleny. Gdy uczyniły już zadość swojej miłości
i klęczały w niemym zachwycie, ale nie bez świętego lęku, rzekł im
jeszcze Jezus: „Nie bójcie się! Idźcie, oznajmijcie braciom moim, aby poszli do
Galilei, tam mnie ujrzą”.
Było to już trzecie ukazanie się Pańskie
w czasie tego cudownego poranku niedzieli zmartwychwstania, ale nie mogło
na nim się skończyć. Wszakże ten, co miał być opoką rodzącego się Kościoła;
ten, co „nawrócony, miał utwierdzać braci swoich”, ten jeszcze wątpił. Biedny
Piotr, wyszedłszy z wieczernika, nie wiedział co robić ze sobą. Drażniło
go głośne niedowierzanie Tomasza, ale nie mógł jeszcze zdobyć się na to, by
podzielić wiarę Jana. Bo czyż to możliwe, żeby Pan powstał po tym krzyżu, po
tych ranach, po tej hańbie? Zapowiadał, to prawda, że zmartwychwstanie, ale
przecież ta straszliwa męka, jak głaz przygniotła Jego słowa i znaki!
Chodził apostoł tu i tam po mieście, ale kroki jego bezwiednie kierowały
się ku bramie sądu. Przeszedł ją, sam nie wiedząc po co, i wszedł na drogę
oddzielającą Kalwarię od ogrodu Józefa. „A gdyby był powstał — rozmyślał sobie
dalej — to ja chyba jestem zgubiony! Bo kto drugi zaparł się Go tak sromotnie,
po tylu odznaczeniach, po tylu łaskach? Czy tak, czy tak — już na wszelki
sposób koniec mego apostolstwa!”. W duszy Piotra zrobiło się gorzko. Czuł,
że go chwyta płacz, jak po wyjściu z annaszowego dziedzińca. Minął bramę
ogrodu, znalazł sobie ustronne załamanie skały, zakryte przed widokiem ludzi i zacienione
od słońca. Usiadł na ziemi i zaczął szlochać z twarzą ukrytą w dłoniach.
Minęła chwila, gdy nagle uczuł, że czyjaś ręka spoczywa na jego ramieniu.
Podniósł głowę, jak przebudzony ze snu i wstrząsnął nim całym dreszcz zdumienia
i trwogi. Czy to jawa, czy widziadło senne? Przed nim stał Pan i patrzył
mu w oczy tak poważnie, jak niegdyś, kiedy mu mówił u brzegów
Jordanu: „Tyś jest Szymon, syn Jony; ty odtąd zwan będziesz opoka”. Piotr
zakrył oczy, a z piersi wydobył mu się jęk: „Odejdź ode mnie, Panie,
bom jest człowiek grzeszny”. Potem pochylił się do ziemi i jakby odeszły
go wszystkie siły. Upadł do nóg Pańskich, szarpany płaczem.
O czym Chrystus rozmawiał ze
swoim apostołem — na to rzuciła Ewangelia zasłonę milczenia. To pewne, że
przyniósł mu słodkie słowa przebaczenia, że podźwignął na duchu i miłosiernie
nauczył, że opoka wiary musi mieć głębszy jeszcze fundament pod sobą: pokorę.
Nie cofnął nic ze swych obietnic, owszem wznowił je wyraźnie, bo powtórzył na
końcu z łagodną powagą: „A teraz idź, utwierdzaj braci twoich”. I Piotr
poszedł. Gdy otwierał drzwi wieczernika, na rozradowanej twarzy miał cichość,
ale i jakąś niezłomną moc. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy mówił: „Zdało
się Duchowi Świętemu i nam”, tak i teraz odezwał się do zebranych
głosem pełnym świętego namaszczenia: „Pan powstał prawdziwie”.
ks. Jan Rostworowski S.I., Obrazki
z życia Zbawiciela, Wyd. Księży Jezuitów Kraków 1923, s. 290–299
(pisownię uwspółcześniono)