Męka w Ogrójcu
Getsemani był to nieduży
folwarczek na zachodnim stoku góry Oliwnej. Ornego gruntu było przy nim mało.
Główną racją jego bytu był obszerny sad drzew oliwkowych, rosnących tu tak
bujnie, że cała góra zawdzięcza im swe miano. Obok szczątków folwarku, w ogrodzie
pełnym rozmarynu i czerwonych nieśmiertelników, zwanych „Krwią Chrystusa”,
po dziś dzień pokazują osiem prastarych pni oliwnych, które być może były
świadkami Bożej Męki. Cichy ten ogród, we wszystkich porach roku kwitnący i zielony,
tworzy jakby miłą oazę wśród ponurego pustkowia doliny Jozafata. Pan Jezus od
dawna lubił to ustronie. Bawiąc w Jeruzalem lub w Betanii,
przychodził tu często z uczniami na spoczynek i modlitwę. Po
ostatniej wieczerzy skierował się na to samo miejsce. Droga wiodła przez
przedmieście Ophel i okrążając świątynię od południa, spuszczała się w dolinę
Jozafata. Niewiele chyba jest miejsc na świecie tak przerażająco i beznadziejnie
smutnych. Środkiem doliny ciągnie się kamienne łożysko potoku Cedron, który
zimą tylko toczy nieco wody, a latem zionie wyschłą martwotą. Naokoło
sterczą poprzecinane dzikimi jarami skały i wzgórza tak nagie, że nawet
trawa na nich nie rośnie. Nigdzie nie ma zieleni. Tam tylko, gdzie niegdyś
wznosiły się mury świątyni, uczepiło się głazów kilka drzew karłowatych i na
pół uschłych. Być może, że niegdyś wyglądało tu inaczej, gdy góry pokryte były
lasem, a potok zasilał się nadmiarem wód z wodociągów świątyni. W każdym
razie jednak była to i wówczas dolina smutna, dobrze dobrane tło do
smutnej wędrówki Zbawiciela.
Od chwili wyjścia z wieczernika
opuściła Pana Jezusa pogoda. Jak ta ciemna noc, co zaległa nad miastem, tak
duszę Jego otaczały coraz czarniejsze chmury smutku. Jak fantastyczne kształty
głazów, majaczących w mroku, tak oblegały Go zewsząd ponure myśli i obrazy.
Zrazu szedł milcząc. Rozmyślał może, jak niegdyś po tej samej drodze szedł
Dawid, z worem na głowie, uciekając przed zbrodniczym synem. Dziś
powtarzała się historia. Bo czyż w tej chwili inny przewrotny syn, upadły
apostoł, nie zbierał przeciw swemu Zbawcy żołnierzy i siepaczy? Pan Jezus
miał, co prawda, przy sobie, podobnie jak Dawid, garstkę oddanych i wiernych,
ale na jak długo miało starczyć im męstwa? „Wszyscy wy zgorszenie weźmiecie ze
mnie tej nocy — odezwał się do uczniów, jakby snując głośno wątek swych myśli —
albowiem napisano jest: «uderzę pasterza i rozproszą się owce trzody»”.
Zgorszyć się z Mistrza?!
Wzburzyło się na tę myśl gorące serce Piotra. „Choćby się wszyscy zgorszyli z Ciebie
— zawołał z przejęciem — ja nigdy się nie zgorszę!”. Przez chwilę milczał
Pan Jezus, a potem odparł łagodnie, ale z naciskiem: „Zaprawdę
powiadam ci, że ty, dzisiaj, tej nocy, pierwej niż dwakroć kur zapieje,
trzykroć się mnie zaprzesz”. Piotr jednak nie chciał się poddać. Czyż on
dopiero co nie otrzymał urzędu utwierdzania braci, a teraz miałby zaprzeć
się swego Pana?! „Panie! z Tobą gotów jestem do więzienia i na śmierć
iść. By potrzeba i umrzeć mi z Tobą, nie zaprę się ciebie”. Inni
uczniowie przyłączyli się do tych zapewnień. Powstał na chwilę gwar w gromadce.
Ale Pan Jezus już nic nie odrzekł. Szedł przodem w smutnej zadumie. Gdy
doszli na miejsce, wschodzący księżyc rozjaśnił nieco ciemności. W ogrodzie
była świeżość i cisza, na kiściach traw perliła się rosa, siwe liście
oliwek w świetle miesiąca zdawały się prawie błękitne. Blisko wejścia stało
coś w rodzaju altany czy szałasu. Zbawiciel odwrócił się do uczniów:
„siedźcie tu — rzekł — aż pójdę ondzie i będę się modlił”. Tylko Piotr,
Jan i Jakub mieli towarzyszyć Mistrzowi na miejsce męki. Poszli we
czterech dalej.
Gdy znaleźli się sami, zaczęła
się walka duchowa na dobre. Pan Jezus pobladł, rysy Jego wyostrzyły się
cierpieniem, całym ciałem wstrząsnął dreszcz. Ewangeliści mnożą wyrazy, by
opisać straszny stan Mistrza: „Zaczął się smucić i przykrzyć sobie, i lękać
się, i tęsknić”. Szedł jeszcze chwilę w milczeniu. Wreszcie, gdy
minęli drogę przecinającą ogród, stanął. „Smętna jest dusza moja aż do śmierci
— wyszeptał z trudem — Zostańcie tu i czuwajcie ze mną, a módlcie
się, abyście nie weszli w pokuszenie”. Postąpił jeszcze kilkadziesiąt
kroków i, jakby uciekając przed burzą ścigających Go wizji, schronił się pod
sterczący zrąb skały. Była tam nieduża, do dziś dnia zachowana, jaskinia,
zasłonięta u wejścia gęstymi zaroślami. Tu upadł na kolana i próbował
się modlić, lecz na darmo! Straszne myśli i uczucia rzuciły się na Niego
jak stado drapieżnego ptactwa. Chciał sam tej męki, więc pozwolił im szarpać i gnębić
niższą część swej natury, aż do ściśnienia serca, aż do drżenia każdej żyłki w ciele,
aż do zupełnego, fizycznego i moralnego załamania.
Najpierw otoczyły Go kołem obrazy
męki. Wszystko, co miało Go spotkać niebawem, przedstawiło Mu się nagle jak
żywe. Widział wokoło siebie katów i nienawistną tłuszczę. Słyszał wrzaski,
czuł ból, smakował goryczy opuszczenia i wzgardy. Zbawiciel zamknął oczy i widzi
jak nadchodzi Judasz z ohydnym pocałunkiem zdrady, jak dotyka Jego twarzy
ustami, z których zionie już woń potępieńcza. Pan wzdrygnął się ze
wstrętem, aliści już wokoło stoją szatańskie postacie siepaczy, wiążą Mu ręce,
popychają i biją wśród wybuchów śmiechu i przekleństw. Szepce ustami
modlitwę, lecz w duszy znów pojawia się inny obraz. Widzi siebie w pałacu
arcykapłańskim jako przedmiot nienawiści i okrutnej igraszki, słyszy
zniewagi i fałszywe świadectwa, czuje na twarzy uderzenia i plwociny.
Tak przewijały się po kolei wszystkie straszliwe sceny: pretorium Piłata i pałac
Herodowy, kolumna biczowania i Golgota. W każdy nerw ciała Zbawiciela
wpijały się bicze i ciernie, i gwoździe. Targały Jego sercem i niewierność
uczniów, i boleści Matki, i niewdzięczność pospólstwa, i przewrotność
sędziów, i okrucieństwo katów. Cała zbliżająca się męka była Mu już obecna
i wpijała Mu się w duszę przez wyobraźnię. Oplatała Go, jakby okropny
krzak ciernisty, raniąc boleśnie każdy zmysł ciała i każde uczucie serca.
Biedny Zbawiciel uczuł się
strasznie nieszczęśliwym, ściśnionym aż do śmierci. Obfity pot wystąpił Mu na
czoło. Raz po raz wstrząsał Nim dreszcz. Wyschłe usta pełne były goryczy.
Wreszcie upadł na swe oblicze i zakrył twarz rękoma. „Ojcze mój — zaczął
jęczeć boleśnie — jeśli możebne, niechaj odejdzie ode mnie ten kielich,
przenieś ode mnie ten kielich, bo Tobie, Ojcze, wszystko jest podobne! Wszakże
nie jako ja chcę, ale jako Ty, nie moja, ale Twoja wola niech się stanie!”.
Powtarzał długo tę pokorną prośbę i tę cudowną ofiarę, jak gdyby głośną
modlitwą chciał zagłuszyć dręczące obrazy. Modlił się i zmagał się ze
sobą. Wódz i pierwowzór wszystkich żołnierzy Bożych. Bo w tej
męczarni była i walka: miłość do życia i wstręt do cierpień zmagały
się z posłuszeństwem wobec woli Bożej. Raz rzewniej i goręcej
wypowiadał pierwszą część prośby, aby ominęła Go męka. Raz znowu pokorniej,
jakby kajając się w duchu, wyrzekał się swej woli i ofiarował się
całkowicie. Na koniec zwyciężyło poddanie. Już nie prosił więcej o oddalenie
kielicha, tylko o spełnienie woli Ojca.
Po zwycięstwie przyszła i chwila
ulgi. Zbawiciel podniósł się z ziemi, ale podniósł się jakby po ciężkiej
chorobie: zmieniony i wybladły, zmęczony aż do zupełnego wyczerpania. Wyszedł
z groty i podszedł do miejsca, gdzie mieli czuwać trzej uczniowie.
Ale nikt z nich nie czuwał z Mistrzem. Apostołowie pogrążeni byli w śnie
głębokim. Piotr ocknął się dopiero, gdy Zbawiciel dotknął jego ramienia.
„Szymonie, śpisz? — rzekł mu z wyrzutem — To nie mogłeś i jednej
godziny czuwać ze mną?”. Biedny apostoł nie wiedział co odpowiedzieć ze wstydu
i strachu. Widząc Mistrza w tak okropnym stanie, chciałby Go ratować
i wesprzeć, ale Pan Jezus nie chciał pomocy. Powtórzył tylko uczniom
przestrogę, Aby modlili się, czuwali, bo „ciało mdłe, choć duch ochotny”, i poszedł
z powrotem do groty. Księżyc świecił jasno, prześliczna noc, pełna
wiosennych woni i cisza, zalegająca ogród, zdawały się tchnąć ukojeniem. Ale
biedny Zbawca nie miał już zaznać pokoju! Padł znowu na kolana, aby modlitwą
utwierdzić się w gotowości złożenia ofiary. „Ojcze mój — mówił — jeśli nie
może ten kielich odejść, jeno abym go pił, niech się dzieje wola Twoja!”.
Powtórzył kilkakrotnie ten
cudowny akt rezygnacji, gdy nagle zatrzymał się i jęknął boleśnie. Nowy
dreszcz wstrząsnął Jego ciałem i serce znowu skurczyło się z bólu.
Zaczynała się inna walka. O duszę Jego uderzyła znienacka nowa gwałtowna
fala utrapienia. Tak strasznie, tak nieludzko cierpieć, a za co i dla
kogo? Za grzechy i dla ludzi! Duszy Zbawiciela przedstawiło się to, co
apostoł nazywa „tajemnicą nieprawości”. Stanęło przed Nim w całej ohydzie
to, co najwstrętniejsze było Jego sercu — grzech.
Oto słoneczny początek dzieł
Bożej miłości, szczęśliwy raj ziemski, który ma przejść w jeszcze
szczęśliwszy raj wiekuisty. Aliści ciemna chmura przecina nagle jasne linie planów
Bożych: z głębin wolnej woli ludzkiej wypełza stugłowy potwór, zionący
zgnilizną i zniszczeniem. Przerwana święta grobla łaski Bożej. Wraz z grzechem
pierworodnym zalewa świat bezbrzeżny potop nieprawości, a w ślad za
nim rozlewa się morze łez, krwi i wszelkiej niedoli. Przed oczyma
Zbawiciela zaczęły przeciągać grzechy wszystkich ludzi i narodów, i te
które już były, i te, które miały być dopiero popełnione aż do końca
świata. Widział człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boże,
nurzającego się w błocie najsromotniejszej zmysłowości, upadłego niżej od
najniższych zwierząt. Widział rozpasanie drapieżnych instynktów, chciwości,
dumy, okrucieństwa. Widział kłamstwa i krzywdy, bezbożności i bluźnierstwa,
sprośności i ohydy wszystkich miejsc i czasów. A wody tego
brudnego potopu zdawały się wzbierać wokoło Niego i oblegać Go zewsząd.
Występki i zbrodnie ludzkie otoczyły Go kołem, ścisnęły Go jak poczwary
wypełzające z piekła i zdawały się wołać szyderczo: „oto musisz nas wziąć na swoje ramiona,
musisz nas dźwignąć na duszy, jeśli chcesz odkupić świat!”.
Cichy jęk wydobył się z piersi
Zbawiciela. Zakrył dłońmi oczy, jakby zasłaniając okropne obrazy. Z twarzą
na ziemi zaczął znów błagać o pomoc: „Ojcze mój! Jeśli nie może ten
kielich odejść ode mnie, niech się dzieje wola Twoja!”. Ale i z nieba nie
przychodziła osłoda. Poczuł się tak strasznie złamanym, strwożonym i samotnym,
że postanowił znów pójść do uczniów. Chwiejąc się na nogach, oblany zimnym
potem, wstał mozolnie i wyszedł z groty. Apostołowie jednak znów
spali i ocucili się dopiero na szelest kroków Mistrza. Tym razem nie
powiedział im już nic. Spojrzał smutno i wrócił do swej modlitwy.
Zaledwie jednak ukląkł, uderzyła
weń jak wicher trzecia i najstraszliwsza burza udręczeń. Już nie grzech, ale
stanął przed Jego duszą sam ojciec wszelkiego grzechu, ten sam książę
ciemności, z którym raz już stoczył walkę na puszczy. Stanął i zaczął
szydzić gorzko a okrutnie: „to Ty oddajesz się na mękę, aby zbawić świat?
To Ty myślisz, że pociągniesz ludzi swoją ofiarą?! Patrz! Ja Ci pokażę, jakie
będą owoce Twojego krzyża!”. Jak niegdyś na górze kuszenia, tak i teraz
odsłonił się oczom Zbawiciela olbrzymi obraz. Poprzez wszystkie miejsca i wieki
przedstawiły Mu się dzieje świata i dzieje dusz ludzkich w jednym
widzeniu ogromnym, a jasnym. Minęły już setki lat od chwili, gdy Krzyż
Jego stanął na Golgocie, a gdzież zbawienie? Jak przedtem, tak i potem
ogromna większość świata pogrążona w ciemnościach bałwochwalstwa i błędu.
Jak przedtem, tak i potem tysiące po tysiącach dusz pogrążają się w otchłani
piekła. Snuje się wprawdzie poprzez dzieje, jak smuga światła, historia
Kościoła, ale jakże szczupła i wąska! I na co się snuje? Chyba tylko na
to, aby być przedmiotem nienawiści i ofiarą prześladowań!
Patrzy Pan Jezus, a tu na
Kościół Jego, na Krzyż Jego miłości, na samo imię Jego, ciągną do szturmu całe
zastępy. Zastępy kogo? Czy szatanów? Nie. Ludzi, za których On idzie na śmierć!
Ciągną władcy tego świata, by Kościół wytępić w imię sprawiedliwości i prawdy.
„Czy widzisz? — szeptał szatan z triumfem i szydził dalej — Ty
myślisz, że męką swoją wysłużysz sobie miłość dusz, a czeka Cię nienawiść!
Ci ludzie, za których chcesz umierać, oni Cię nie chcą, oni nie pragną ani Twej
prawdy, ani Twej łaski, im dobrze na ziemi bez Ciebie!”. Serce Zbawiciela
ścisnął ból okropny. W ustach uczuł gorycz. Po całym ciele rozeszły się
mdłości śmiertelne, tak jakby zbliżało się konanie. Oparł się czołem o skałę
i powtarzał jęcząc: „Nie jako ja chcę, ale jako Ty; nie moja wola, ale
Twoja, Ojcze, niech się stanie!”.
Zły duch jednak napierał dalej.
„Ty może liczysz na Kościół Twój i wiernych Twoich — syknął szatan z wściekłością
— Pójdź, obejrzyjmy to dzieło Krwi Twojej!”. W zmęczone oczy Chrystusowe
rzucił się natrętnie widok pełen grozy. Wśród morza ciemności idzie prze wieki
mała trzódka Jego wiernych. Ale nie tylko z zewnątrz gnębi ją ucisk! W samym
łonie Kościoła co chwila powstają niesnaski, herezja i schizma ćwiartują jak
mieczem żywe ciało Oblubienicy Jego, odrywając od niej całe narody i kraje.
Ocieka Kościół krwią i nie tylko krwią! Patrzy Chrystus, a tu w dzieło
Jego zaczyna sączyć się zgnilizna. Wdziera się duch świata, chciwość,
zmysłowość i pycha. Są chwile, że drzewo święte stoi prawie obumarłe: u góry
zepsucie, u dołu obojętność, wszędzie rozkład. „Patrz, patrz na Twych
najlepszych” — syczy szatan. Przed duszą Zbawiciela zaczynają przeciągać
obrazy. Tu rozluźnione, zeświecczone klasztory, tam zepsuci kapłani,
świętokradzkie Msze święte, opuszczone ołtarze, sprofanowane sakramenty. Wśród
setek tysięcy, ledwie gdzieniegdzie jakaś dusza wierna, a i ta jakże
słaba, jak skąpa w miłość, jak uboga w wiarę! „Tyle dokażesz! — kończył
kusiciel — Idź, wylewaj krew do ostatniej kropli, by dzieło Twoje zginęło jak
kropla w morzu! Idź się poświęcać, by nikt nie poświęcił się dla Ciebie!”.
Ale Pan Jezus już nie słyszał i wszystkie obrazy zaćmiły Mu się w oczach.
***
Zaczęło się konanie. Serce ścieśnione
nadmiarem boleści nie mogło już utrzymać krwi. Na czoło Jego, na szyję i ręce
wystąpiły purpurowe krople. Zaczęły łączyć się w strumienie i spływać
cicho na ziemię. Gdyby nie ciężkie dyszenie piersi, mogło się zdawać, że
Zbawiciel jest już martwy. Tylko Jego duch powtarzał to, co nie mogło przejść
przez wybladłe wargi: „Bądź wola Twoja; bądź wola Twoja”. Walka duchowa była
skończona i wygrana. Pierzchły dręczące widzenia, ucichła burza myśli i uczuć.
Grotę oblało światło, jaśniejsze niż światło księżyca, a łagodne i słodkie.
Do leżącego Zbawiciela zbliżył się anioł. Ubrany był w złote, jakby
kapłańskie szaty. W ręku niósł kielich. Na twarzy miał wyraz świętego
współczucia i czci najgłębszej. Ukląkł u głowy Pana i podał Mu
kielich. Co było treścią tej tajemniczej komunii, którą Król aniołów przyjął
pokornie z rąk sługi?... Na znak przyjętej ofiary przysyła Ojciec niebieski
Synowi swemu kielich męki. Ale nie tylko w nim była męka… Było to, co
prowadzi często do męki, ale samą mękę zwycięża. Był napój Boży, słodszy niż
miód, a mocniejszy niż wino. Było źródło i owoc odkupienia — miłość.
Umysł Chrystusowy nawet wśród
burzy nie stracił nigdy jasności i pogody, ale teraz i na niższą
część Jego natury przelewa się słodycz. Uczuł, że w niebie jest kochanym
nad wszystko, i że na ziemi tyle miłości zdobędzie miłością, że niczym
będą w porównaniu z tym wysiłki wrogów. Zamiast czarnego obrazu,
który malowała pokusa, roztoczył się przed Nim obraz pełen pociechy. Ujrzał
miliony i miliony dusz ludzkich wyciągających ku Niemu ręce, spragnionych
Jego odkupienia. Z otchłani jęczały dusze patriarchów, proroków,
sprawiedliwych o wolność; serca wszystkich żyjących i tych, co
kiedykolwiek żyć mieli, wołały o światło, o siłę, o zbawienie. Ujrzał,
jak Krew Jego nie pada na darmo, ale i wstecz i naprzód, od początku
świata do końca płynie jak strumień ożywczy, gładzi grzechy, rozlewa łaskę,
szczepi cnoty, naprawia, buduje i zbawia. Ujrzał Kościół swój święty, mimo
walk i ułomności ludzkich, kroczący przez wieki w świetle prawdy i łaski.
Ujrzał zastępy męczenników, szeregi wyznawców, nieprzeliczone chóry dziewic.
Ujrzał niebo pełne szczęśliwych na wieki, co obmyli szaty swoje we Krwi Jego,
we Krwi Barankowej. A w sercach tych wszystkich płonęła miłość i na
ustach ich brzmiała pieśń nowa: „Godzien jesteś Panie wziąć błogosławieństwo i cześć,
i chwałę, i moc, bo odkupiłeś nas przez Krew Twoją z wszelkiego
pokolenia i uczyniłeś nas Bogu naszemu Królestwem”. W zmęczoną duszę
Zbawiciela zaczynał wchodzić pokój.
Był jeszcze osłabiony od
przebytej walki. Członki Mu drżały i usta spalone były gorączką, ale
powoli i ciału udzielała się ulga. Kiedy znikł anioł i skończyły się
widzenia, modlił się jeszcze przez chwilę, ponawiając swoją ofiarę. Nie było
już woli Jego i woli Ojca, tylko jedna wola — zbawienia ludzi, i jedna
gotowość — wypicia kielicha męki aż do dna. I był już czas. Z bram miasta,
z Judaszem na czele, wychodził właśnie oddział straży i kierował się
ku górze Oliwnej.
ks. Jan Rostworowski S.I., Obrazki
z życia Zbawiciela, Wyd. Księży Jezuitów, Kraków 1923, s. 185–195
(pisownię uwspółcześniono)