Magdalena u stóp Jezusowych
W miasteczku, którego bliżej nie
określa Ewangelia, zapewne w pobliżu Jeruzalem, w Betanii, miał Pan
Jezus zwyczajem swoim kazanie. Mówił pod gołym niebem. Otaczała Go jak zwykle
rzesza słuchaczy, do której co chwila przyłączali się przechodnie. Wśród tych
przechodniów, nie mieszając się z tłumem, stanęła opodal niewiasta. Młoda
jeszcze i bardzo urodziwa, ubrana była strojnie, jak ubierają się tylko
bardzo światowe kobiety. Wyraz jej twarzy nie zdradzał innych uczuć, jak tylko
ciekawość posłuchania głośnego proroka z Nazaretu.
Zbawiciel mówił może o drachmie zgubionej i znalezionej wśród śmiecia; może o zbłąkanej owieczce, którą dobry pasterz odszukał wśród cierni, wziął na ramiona i odniósł do owczarni. Może tłumaczył, że nie przyszedł wzywać sprawiedliwych lecz grzeszników, bo nie potrzebują lekarza zdrowi, ale źle się mający. Słuchały rzesze, jak słuchały tylu innych kazań Jezusowych, ciesząc się i wielbiąc Boga, ale doraźny skutek widać było tylko u jednej osoby. W stojącej opodal niewieście działo się coś dziwnego. Toczyła się w niej jakaś walka i dokonywała się niepojęta przemiana. Zdawało się, że nagle zabłysło przed nią światło, którego nie widziała nigdy; że budzi się, jak budzą się trawy i krzewy pod promieniami wiosennego słońca. Zaledwie posłuchała przez chwilę, znikł z jej twarzy wyraz lekkiej i obojętnej ciekawości. Zbliżyła się do tłumu, wlepiła wzrok w Chrystusa, jakby pociągnięta magiczną siłą. Słucha dalej, oczy jej zaczynają nabrzmiewać łzami; czuje, że w samych głębinach duszy otwiera się jakieś źródło tych łez i podnosi się ciepłą falą, zwilżając serce chrztem obmycia i miękcząc je jak słodki balsam ukojenia. Zapatrzona, zasłuchana, już nie wie gdzie jest i co robi. O jednym tylko myśli: „Czy i dla mnie może być zbawienie? O! Żeby spojrzał na mnie! Żebym wyczytała w Jego oczach nadzieję!”. I spojrzał Pan Jezus ponad rzeszą słuchaczy. Spojrzał tak, jak On tylko patrzeć umiał, miłościwie, a słodko i głęboko, rzucając w dno duszy promień światła i ciepła. Magdalena w tym wzroku znalazła wszystko. Zrozumiała, że ją zna i że jej szuka, że wiadomy Mu jest cały nieład jej życia, że mimo to chce jej przebaczyć i przyjąć ją do swej miłości. Gdy skończyło się kazanie, już nie ta sama Magdalena wracała do domu. Wytworne szaty leżały na niej jak obce, jak cudze. Szła z głową pochyloną, nie patrząc co dzieje się wokoło. Pod spuszczonymi powiekami lśniły łzy. W sercu zaś było nie pragnienie, ale niezłomne postanowienie, że w taki czy inny sposób musi się do Chrystusa zbliżyć i u Jego stóp winy swe złożyć. Kim On jest, nie wiedziała jasno i nie pytała się wiele. Czuła samą głębią duszy, że On jej Panem, jej Zbawcą, jej światłem; że On ma dla niej słowa żywota, które ją odrodzą i zbawią.
Był w Palestynie zwyczaj, że
wędrownych doktorów zakonnych, po skończonej nauce, zapraszano na ucztę. Gdy
Zbawiciel skończył, zbliżył się jeden ze znaczniejszych członków miejscowej
społeczności o imieniu Szymon, z przekonań faryzeusz, i poprosił
Go na wieczerzę. Panu Jezusowi nie było tajne, że i pobudki tego
zaproszenia nie są czyste i gościnność nie będzie szczera. Mimo to je
przyjął. Wiedział dobrze, że na tej uczcie zjawi się gość niezaproszony, ale
sercu Jego najmilszy, który odda wiele miłości za wiele miłosierdzia. W zamożnych
domach żydowskich większe biesiady odbywały się w sali przyległej do
dziedzińca, oddzielonej odeń tylko kolumnadą i kratą lub poręczą. Ponieważ
przyjęcie znakomitych gości ma na wschodzie cechę niemal uroczystości
publicznej, więc na dziedziniec bywał dozwolony wstęp dla ciekawskich, którzy
stojąc za kratą, mogli widzieć i słyszeć, co działo się wewnątrz. Tak było
i tym razem. Chrystus z uczniami wszedł do środka, a pod
kolumnami skupiła się gromada niezaproszonych widzów. Od samego początku uczty
widoczne było, że faryzeusz zaprosił Zbawiciela albo z samego względu
ludzkiego, albo umyślnie w złej intencji, żeby Go poniżyć. Wszystkie
objawy uprzejmości, okazywane zwykle gościom na wschodzie, pominięto z namysłu.
U wejścia do domu nie umyto nóg Chrystusowi. Pan domu nie powitał Go
pocałunkiem i nie namaścił Mu głowy oliwą. Nie zapalono kadzideł, jakich
wymagało uroczyste przyjęcie. Współbiesiadnicy, przeważnie faryzeusze, szli za
przykładem gospodarza. Wszyscy byli niechętni i sztywni. Widać było, że
tylko lustrują Zbawiciela, aby coś zganić w Jego słowach lub osobie i znaleźć
okazję do zaczepki.
Gdy się to działo w domu
Szymona, w sercu Magdaleny dokonywał się triumf łaski ku pokucie. Gdy
wróciła z kazania do siebie, łzy poleciały z jej oczy na dobre.
Niewymowny żal ścisnął jej duszę. W nauce Zbawiciela ujrzała jasno drogę
czystości i cnoty, tę prostą drogę, z której tak dawno już zeszła
była na bezdroża. W osobie Chrystusa widziała blask przedziwnej jasności,
który ją olśnił i pociągał, ale w tym świetle poznawała zarazem
brudne plamy swego własnego życia. Czuła, że się to odstać już nie może.
Widziała się skalaną i niegodną. Dlatego płakała nieutulenie. Obejrzała
się wokoło. Świetny strój i wszystkie sprzęty jej komnatki tchnęły wonią
tego świata, który ją zgubił. Zbrzydło jej wszystko i ona zbrzydła sama
sobie. Chciałaby gdzieś ukryć się sama przed sobą. Ale dokąd tu uciec? Kto jej
nie odrzuci? Jakiś głos wewnętrzny jej szeptał, że jedno jest dla niej
schronienie, u stóp Jezusowych. Tam upaść, i płakać, i wyznawać,
i przepraszać. Tam złożyć cały ciężar co gniecie i wstać odrodzoną!
Zerwała się szybko. Chwyciła ze stołu alabastrowy słój wonnego olejku. Schowała
go pod okryciem, które narzuciła na ramiona i wyszła. „Dokąd poszedł Jezus
z Nazaretu?” — spytała przechodniów. Wskazano jej dom Szymona. Zawahała
się chwilę. Wiedziała dobrze jakimi oczami spojrzy na nią świętość faryzejska.
„Ależ tam nie tylko zimni faryzeusze, tam i Jezus!” — pomyślała. Pobiegła
szybko naprzód. Niemiła uczta dobiegała już końca. Mimo słodyczy i pokory
Zbawiciela, chmurne, zgryźliwe twarze nie chciały się wypogodzić. Wtem nagle
robi się jakiś hałas u kraty dzielącej salę od dziedzińca. Wbiega
niewiasta. Staje na chwilę u progu szukając kogoś wzrokiem po sali. Potem
zmierza prosto ku Chrystusowi. Szła cicho, z głową schyloną, z rumieńcem
wstydu na twarzy, ale i z wyrazem stanowczej, nieugiętej woli. Doszedłszy
do posłania, na którym spoczywał Zbawiciel, nie podnosząc oczu na twarz Jego,
upadła na ziemię z tyłu, przy Jego nogach i przytuliła do nich
rozpalone czoło. Potok łez na nowo trysnął z jej źrenic, ale prócz żalu
było już w tych łzach i szczęście, że Jezus jej nie odepchnął od
siebie. Nie mówiła ani słowa. Nie słychać było ani szlochów, ani jęków.
Zapominając o sobie i wszystkim wokoło, w te jasne, ciepłe łzy
swoje wkładała wszystko: i dziękczynienie, i skruchę, i zadośćuczynienie,
i prośbę; a nade wszystko miłość, miłość płomienną, bo to serce nie
umiało oddać się w połowie. Po chwili, widząc, że stopy Chrystusa całe zroszone
łzami, szybkim ruchem dłoni rozpuściła bujne sploty ślicznych swych włosów i zaczęła
nimi ocierać zwilżone miejsca. Wreszcie wydobyła z zanadrza słój olejku i całą
zawartość jego wylała od razu na nogi Zbawiciela. Obsypała je tysiącem
pocałunków.
Od chwili pojawienia się
niewiasty w sali zrobiło się cicho. Oczy wszystkich skierowały się na
Chrystusa z wyraźną ciekawością, co powie lub uczyni. Ale Pan Jezus
milczał. Nie usuwał nóg swoich lecz zachowywał się biernie. Trwało tak chwilę.
Tu i ówdzie biesiadnicy pochylili głowy ku sobie i zaczęli szeptem
udzielać jedni drugim złośliwych uwag. Na wielu ustach pojawiły się ironiczne
uśmiechy. Przede wszystkim jednak widać było oburzenie na twarzy gospodarza.
Szymon nie posiadał się z gniewu. Nic jeszcze nie mówił, ale widocznie
wyprowadzało go to z równowagi, że próg jego domu, święty próg faryzejski,
ośmieliła się przekroczyć taka niewiasta. „W moim domu i w czasie
uczty, przy gościach, taka kobieta. I patrzcie ją, co ona wyprawia! A cóż
myśli sobie i ten Jezus, że pozwala jej na wszystko! Gdyby rzeczywiście
był prorokiem, wiedziałby przecież, że dotyka Go grzesznica!” — tak myślał
Szymon.
Woń olejku napełniła salę.
Magdalena kończyła już swe dzieło miłości i skruchy. Chrystus spojrzał na
nią łagodnie, a potem zwrócił się do pana domu. Widział jasno, nie tylko
to, co malowało się na jego twarzy, ale przenikał do głębi zimne i ciasne
serce faryzeusza, w którym tlił gniew i roiło się od złych myśli.
„Szymonie — rzekł wśród ogólnego milczenia — mam ci coś powiedzieć”.
Zaniepokoił się nieco zagadnięty. „Powiedz, Mistrzu!” — wycedził ze źle ukrytą
niechęcią. Zbawiciel spokojnie i swobodnie opowiedział prościutką
przypowieść o panu, co dwóm dłużnikom podarował długi, jednemu znaczny, a drugiemu
niewielki. Skończył pytaniem: „Który z tych dwóch więcej go miłuje?”.
„Zapewne ten — odparł Szymon — któremu więcej darował”. Odpowiedział Pan Jezus:
„Dobrześ rozsądził”.
Tu zatrzymał się na chwilę i powiódł
oczyma po Magdalenie i faryzeuszu. „Widzisz tę niewiastę?”
— zaczął znowu, tonem serdecznego wyrzutu. „Wszedłem do domu twego, nie dałeś wody na nogi moje, a ta łzami polała nogi moje i włosami swymi otarła. Nie dałeś mi pocałowania, a ta, jako weszła, nie przestała całować nóg moich. Nie pomazałeś oliwą głowy mojej, a ta olejkiem nogi moje pomazała. Dlatego powiadam ci — zakończył poważnie, łącząc cudownie sprawiedliwość z miłosierdziem — odpuszcza się jej wiele grzechów, iż wielce umiłowała; a komu mniej odpuszczają, mniej miłuje”. Zbawiciel dał poznać, że zna wszystko, i wielkie grzechy niewiasty, i mniejsze winy Szymona, ale zarazem, że zważył wszystko, i zimną niegrzeczność faryzeusza, i tę czułą, pokorną miłość, która falą łez trysnęła z serca biednej grzesznicy.
— zaczął znowu, tonem serdecznego wyrzutu. „Wszedłem do domu twego, nie dałeś wody na nogi moje, a ta łzami polała nogi moje i włosami swymi otarła. Nie dałeś mi pocałowania, a ta, jako weszła, nie przestała całować nóg moich. Nie pomazałeś oliwą głowy mojej, a ta olejkiem nogi moje pomazała. Dlatego powiadam ci — zakończył poważnie, łącząc cudownie sprawiedliwość z miłosierdziem — odpuszcza się jej wiele grzechów, iż wielce umiłowała; a komu mniej odpuszczają, mniej miłuje”. Zbawiciel dał poznać, że zna wszystko, i wielkie grzechy niewiasty, i mniejsze winy Szymona, ale zarazem, że zważył wszystko, i zimną niegrzeczność faryzeusza, i tę czułą, pokorną miłość, która falą łez trysnęła z serca biednej grzesznicy.
W sali zaległa cisza. Magdalena
słysząc, że o niej mowa, cichutko ukryła twarz w dłoniach u nóg
Jezusowych. Jakże tajało w niej serce, gdy przekonała się, że Chrystus nie
tylko odczuł dowody jej miłości, ale wymienia je głośno na jej obronę.
Podniosła się na kolana i złożyła ręce w uniesieniu. W jej oczach
przez łzy zaświeciło szczęście nadziemskie. Zbawiciel spojrzał na nią łaskawie.
„Odpuszczają się tobie grzechy” — rzekł ze słodyczą. Przez chwilę klęczała
jeszcze ze złożonymi rękoma, jakby oniemiała z zachwytu. Potem schyliła
się na powrót, stopy Jezusowe znów okryła rosą ciepłych łez i słodyczą
czystych pocałunków. Tymczasem w sali powstał szmer. Do serc faryzejskich
nie wniknęło nic z cudownej sceny, która rozegrała się przed nimi. Oko ich
nie umiało już zapłakać nad skruchą grzesznicy i nad dobrocią Zbawiciela.
Ale ucho ich było czujne, czy gdzieś nie usłyszy obrazy zakonu. Nie uszły ich
uwagi ostatnie słowa Chrystusowe. „Grzechy odpuszczać?” — zaczęli szeptać
między sobą. „A któż jest ten, który i grzechy odpuszcza? Czy to nie
bluźnierstwo? Czy nie trzeba by Go zaskarżyć do sanhedrynu?”.
Pan Jezus nie zważał na te
szmery. Patrzył na Magdalenę tak, jak ojciec na odzyskane dziecko; jak mistrz
na ukończone dzieło. W oczach jego jaśniało coś z tej radości, która
jest w niebie większa z powodu jednego nawróconego grzesznika niż z powodu
wielu sprawiedliwych, nie potrzebujących pokuty. Ale czas był już Magdalenie
skończyć rozkoszne, najsłodsze chwile; pierwsze chwile szczerego nawrócenia.
Czas jej był odejść od nóg Zbawiciela, by zacząć już nie łzy skruchy, ale życie
skruchy i poprawy. Jakby chcąc jej przypomnieć podstawę i gwiazdę
przewodnią tego życia, rzekł jej Pan Jezus: „Wiara twoja zbawiła cię, idź w pokoju!”.
Wstała posłusznie i wyszła, bo „miłość cierpliwa jest, łaskawa jest (…)
nie szuka swego, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko
wytrwa”. Wyszła i poszła za Chrystusem aż na Golgotę; aż do nieba, na
wieczne pocieszenie dla grzeszących, na wieczny dowód, że „miłość pokrywa
mnóstwo grzechów”.
ks. Jan Rostworowski S.I., Obrazki
z życia Zbawiciela,
Wyd. Księży Jezuitów Kraków 1923, s. 129–136)
Wyd. Księży Jezuitów Kraków 1923, s. 129–136)
(pisownię uwspółcześniono)